W służbie władzy
"Pomarańczyk" w reż. Tomasz Hynka we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.
Do piątku wydawało się, że powyższe hasło w Polsce dawno i na dobre przeszło do historii. Po premierze "Pomarańczyka" straciłam to przeświadczenie. We Wrocławskim Teatrze Współczesnym można obejrzeć spektakl, który jest brutalnym atakiem na przywódcę Pomarańczowej Alternatywy. Na scenie "Majora" odziera się z resztek godności
Bohaterem jest Waldemar "Major" Frydrych [nie Fydrych - dodatkowa litera w nazwisku ma zapewne uchronić autorów spektaklu przed sądowym pozwem], człowiek, który podaje się za przywódcę Pomarańczowej Alternatywy. To "podawanie się" jest jednak jedynie szytym grubymi nićmi zabiegiem, który ma pozwolić na bezkarne obrzucanie błotem "Majora".
"Major" pozywa miasto za kranoludki
W imię czego? Czy istnieje jakikolwiek powód, który dawałby pretekst do takiego ataku?
Tak - proces, który toczy się przed wrocławskim sądem. Po dwóch stronach barykady stoją w nim "Major" i miasto Wrocław, oskarżane o kradzież praw do krasnoludka Pomarańczowej Alternatywy, który - zdaniem "Majora" - z symbolu wolności stał się narzędziem miejskiej promocji.
A teatr oskarża "Majora"
Na scenie miejskiego teatru role się odwracają - oskarżonym jest "Major". Bierzemy udział w bezwzględnym rozliczaniu przywódcy Pomarańczowej Alternatywy, którego dokonuje dziennikarz zachowujący się jak ubek, oskarżający swojego rozmówcę np. o to, że nie był internowany. A ten się kaja w odpowiedzi, że owszem, nie był, chociaż zawsze bardzo chciał.
"Major" wg Marka Kocota, autora sztuki, jest tchórzem, który maluje na murze krasnala, bo brak mu odwagi, żeby napisać "Precz z komuną". Jest śmiechu i litości wartym niczym, co kreuje się na bohatera i wytacza "operetkowy" proces miastu, próbując odzyskać dawny rozgłos i sławę (a także pieniądze z NASZYCH, co podkreśla się tutaj, podatków). Ten proces powraca zresztą jak refren - kiedy bohater tłumaczy, że chodzi mu o kradzież własności intelektualnej, słyszy w odpowiedzi kpiące pytanie, czy od razu musiał z tym iść do sądu.
F(r)ydrych jest tu też mitomanem, przypisującym sobie cudze zasługi. Jest żałosnym gościem w koszuli wystającej spod swetra, w sandałach noszonych do skarpetek. Jego żarty polegają na obrzucaniu widzów zakrwawioną podpaską lub wyciąganiu z rozporka kawałków papieru toaletowego i rozdawaniu ich publiczności, co jest wątpliwą aluzją do akcji PA, która w latach 80. rozdawała na ulicy Świdnickiej te deficytowe wówczas towary.
Tak bezwzględnie, na odlew walczy się w sztuce z dyktaturą, z głupotą urzędniczą, z kłamstwem, z establishmentem. Ale walka z człowiekiem, który stoi za legendą Pomarańczowej Alternatywy, a który dziś nie jest w stanie nikomu zagrozić?
Może poza urzędem miejskim, z którym toczy bój sądowy. I teraz za miejskie pieniądze wystawia się spektakl, który jest uderzeniem w niewygodnego przeciwnika. Może Marek Kocot opowiadać, że chciał stworzyć "uniwersalną opowieść o dramacie ludzi przełomu, (...) którzy do przemian nie dołączyli, i przez to, w jakimś sensie, ciągle tkwią w przeszłości", ale nie może udawać, że nie dostrzega tej niezręczności.
Nawet w PRL nie było tak podłych spektakli
Za czasów opisywanych na scenie teatr - także wrocławski Współczesny - był, owszem, cenzurowany, doświadczany represjami, ale na przekór reżimowi pozostawał przestrzenią wolności i spektakli tego typu, tak ostentacyjnie tendencyjnych i zwyczajnie podłych, nikt tam nie wystawiał.
W pracy nad "Pomarańczykiem" wziął udział Marek Kocot (napisał tekst i na scenie udatnie imitował Majora), który od dwóch lat tworzy w Mleczarni alternatywny dla oferty instytucji kulturalnych kabaretowy Dobry Wieczór we Wrocławiu. Obok niego występuje Aleksandra Dytko, gwiazda offowego teatru Ad Spectatores, która gra tu dziennikarza, terapeutkę, reporterkę arabskiej telewizji i kompana F(r)drycha z konspiracji. To, że ci państwo używają w ten sposób swojego talentu, doświadczenia, wrażliwości, zakrawa na absurd - doświadczenie przecież, mocniej niż innych artystów, powinno ich wiązać z korzeniami Pomarańczowej Alternatywy.
Łzy zażenowania
Pierwszy raz w życiu wyszłam z teatru ze łzami w oczach - nie ze wzruszenia, ale z zażenowania. To, że "Pomarańczyk" jest źle napisany, nieśmieszny, zagrany na poziomie amatorskiego teatrzyku, to margines tej sprawy. Choć to wszystko dyskwalifikuje autorów tego przedsięwzięcia - bo jeśli już atakować człowieka, który potrafił skutecznie ośmieszyć reżimową władzę, to wypada trzymać w zanadrzu broń o porównywalnej sile rażenia.
Przełknęłabym trzecią kiepską premierę w tym sezonie w WTW i cierpliwie czekałabym na sukces, który będzie dowodem, że nominacja Marka Fiedora na stanowisko dyrektora tej sceny była słusznym wyborem. Jednak taką kompromitację, etyczną, nie artystyczną, trudno mu wybaczyć.