Święta wojna z mieszczanami
Gorzowski Teatr im. Juliusza Osterwy pod wodzą dyrektora Rozhina wdał się ostatnimi czasy w wielką wojnę.
Od listopada w ramach "Sceny XX wieku" atakuje wroga (może raczej zaczepia?) "WESELE U DROBNOMIESZCZAN" Bertolta Brechta w reżyserii Piotra Sowińskiego. "Wesele" obnaża przeciwnika niejako podstępem, przede wszystkim śmiechem. Rzecz dzieje się w foyer, wraz z aktorami do stołu weselnego zasiadają widzowie; w ten sposób stają się "fizycznym komponentem" karykatury, z której... zaśmiewają się momentami do łez. Zabieg... hm... perfidny, ale przecie to wojna święta...
Od kilku tygodni Andrzej Rozhin intensyfikuje walkę: na dużej scenie idzie w jego reżyserii "PRZEBUDZENIE WIOSNY" Franka Wedekinda. Już bez forteli - widz w fotelu, kurtyna w górę, aktor na scenie, za rampą...
Owa gorzowska święta wojna teatralna to atak na moralność mieszczańską, moralność podwójną, zakłamanie, pruderię itp. Sowiński "Weselem" ośmiesza, Rozhin "Przebudzeniem wiosny" oskarża, a także próbuje pokazać mechanizm zagłady społeczności samookłamanej.
Tym, co gardzą, "ludzkim stadem". - Kto na ludzi patrzy jak na stado i ucieka przed nim co sił w nogach, tego ono z pewnością dopędzi i weźmie na rogi. (Nietzsche).
Czy dramat Franka Wedekinda (1864- 1918) - dramat z obcego przecież, niemieckiego obszaru kulturowego i językowego, powstały 86 lat temu, grywany ponoć tu i tam, ale w naszym kręgu nie nobilitowany - co w kulturze wielce ważne - legendą, swoistą mitologią, może stworzyć sytuację wyjściową dla istotnej wypowiedzi o nas tu i teraz? Jaka jest szansa skuteczności teatru, który... dokonuje "reanimacji?". Straszny bywa na scenie "żywy trup". No, może mniej straszny, gdyśmy z nim - choćby emocjonalnie lub przez tradycję - jakoś skoligaceni. Toteż każdy realizator owych "wykopalisk" stara się to pokrewieństwo wykazać. Pozwolę sobie przypomnieć, że nie tak dawno Rozhin próbował nas... opleść "Dewajtisem"...
Stop! Wielka to niesprawiedliwość dla Wedekinda - wspominać z tej okazji akurat Rodziewiczównę, w świecie której panował taki ład. Wedekind swego czasu sporo namieszał. Podziwiano go i nienawidzono. Nie mogło być inaczej, skoro buntował się przeciw porządkowi mieszczańskiemu. Pisał o moralności, obyczajowości. Głosił witalistyczną koncepcję świata i człowieka zbliżoną do poglądów Nietzschego. "Przebudzenie wiosny" obraca się wokół tych problemów. Dramat ów ostro oskarża człowieka, zbiorowość, instytucje i normy przez nią stworzone. I tylko takie - niejako uogólniające spojrzenie na tę sztukę uzasadnia jej przypomnienie.
Czymże są ostatecznie prawdy ludzkie? - Są to nie dające się zbić błędy ludzkie. (Nietzsche).
"Przebudzenie wiosny" nosi podtytuł "tragedia dziecięca". Jest naprawdę tragedią nastolatków: Melchiora Gabora i Wendli, Moritza, Marthy i ich rówieśników. Jest to też tragedia rodziców skrępowanych obyczajowością, prymitywizmem, nie wiedzą, nieumiejętnością wniknięcia w skomplikowany świat dojrzewających dzieci. Tragiczna jest szkoła - instytucja zwyrodniała, ograniczająca naturalny rozwój człowieka.
Wyraźna w warstwie literackiej jest opozycja między nastolatkami a rodzicami, szkołą. Każdy z tych kręgów mówi zupełnie innym językiem, właściwie są to jakby języki "obce". Andrzej Rozhin kreując świat sceniczny - tak jak Wedekind w słowie - swobodnie przechodzi od delikatnego liryzmu do groteski, nawet do karykatury rysowanej wprost grubą kreską. Prawda jest nie do ukrycia - nie można przeciwstawiać się prawom natury, natura jest bowiem bezwzględna w egzekwowaniu od człowieka tego co jej przynależy. Jasne, że przez owe 86 lat, od wystawienia po raz pierwszy "Przebudzenia wiosny" wiedza nasza o człowieku wzbogaciła się niepomiernie. Jednakże postulaty Wedekinda nadal zachowują swoją wartość: zakłamanie, półprawdy, brak porozumienia, skrępowanie schematami myślenia, bezwzględność, "gorset kulturowy" (w znaczeniu pejoratywnym) - to wszystko jest nie do po godzenia z naturalnym rozwojem człowieka, z "przebudzeniem się w nim wiosny". Oskarżenie jest bezwzględne: kodeks moralny mieszczaństwa prowadzi do katastrofy.
Spektakl Rozhina jest bardzo surowy, zagęszczający jeszcze bardziej atmosferę dramatu Wedekinda. Jestem pełen podziwu dla gorzowskiego zespołu, niektóre aktorskie zadania bowiem są wprost karkołomne, niektóre sceny - pełne pułapek. Grają: Aleksander Maciejewski (Melchior), Janina Bocheńska (pani Gabor), Jerzy Koczyński (pan Gabor), Janina Mrazek (pani Berg mann), Krystyna Wójcik (Wendla), Mikołaj Muller (Moritz), Mariusz Szaforz (Han-schen), Elżbieta Woronin (Martha), Eleonora Wallner (Iise) oraz Włodzimierz Stachurski, Lidia Jeziorska, Bogumił Zatoński, Danuta Śliwa, Jan Wojciech Krzyszczak, Wiesław Wołoszyński, Marek Pudełko, Izabella Niewiarowska-Wołoszyńska, Wacław Welski, Elżbieta Skorynianka, Andrzej Rozhin, Teresa Jabłońska, Aleksandra Grzędzianka-Chamiec. Scenografię zaprojektowali: Izabella Gustowska i Wojciech Muller. Autorką muzyki jest Lidia Rydlewicz-Zielińska.
Wszelka filozofia ukrywa również jakąś filozofię; wszelkie mniemanie jest także kryjówką, a wszelkie słowo maską. (Nietzsche).
Szkoda, że Andrzej Rozhin w finale - niestety - zaszarżował. Szkoda, że sens sztuki ujednoznacznił, każąc maszerować ludziom ze swastyką na ramieniu, rzucając na ekran zdjęcia hitlerowskich dygnitarzy itp. Szkoda tym bardziej, że każdy licealista wie, iż faszyzm w Niemczech zwyciężył nie tylko z racji wychowania społeczeństwa w określony sposób, lecz i ze względu na takie, a nie inne warunki społeczno-ekonomiczne. Przecież ten sam naród wydał wielkich humanistów, wielkich komunistów. Szkoda, że reżyser w ten sposób łagodzi cios wymierzony w wielu naszych współczesnych.