Artykuły

Uwaga gombrowiczanie!

Dziś znowu jest najznakomitszym ambasadorem Polski w Argentynie, do księgarń wracają "Ferdydurke", "Trans-Atlantyk", "Pornografia", "Kosmos" - Twórczość publikuje wykład wygłoszony przez Juana Carlosa Gómeza 12 sierpnia 2004 przy okazji prezentacji książki "Gombrowicz, esle flombre me causa problemat" (Gombrowicz, ten człowiek sprawia mi kłopoty) w Ambasadzie Polskiej w Buenos Aires.

Uwaga gombrowiczanie! Wszyscy już z pewnością zauważyli, że jestem ostatnią przeszkodą, jaka dzieli państwa od koktajlu. Gorąco proszę o odrobinę cierpliwości.

Przed dwoma laty zacząłem śnić o dniu takim jak dziś, ten sen odebrał mi spokój na jawie i zorganizował inaczej moje życie. Był to sen o zwycięskim powrocie Gombrowicza [na zdjęciu] - sen, bo tu, w Argentynie, Gombrowicz przed dwoma laty zdawał się uśpiony lub martwy.

Dziś znowu jest najznakomitszym ambasadorem Polski w Argentynie, do księgarń wracają Ferdydurke, Trans-Atlantyk, Pornografia, Kosmos. Centrum Kulturalne im. Borgesa, choć zakrawa to na paradoks, urządza dni gombrowiczowskie w stulecie jego urodzin. Przyjeżdżają Polacy, żeby mówić o Gombrowiczu podczas Targów Książki, ja tymczasem, posłuszny dawnemu mandatowi mego Mistrza, ogłaszam w Argentynie tekst Gombrowicz, ten człowiek sprawia mi kłopoty, a w Polsce: Nowy przewodnik po Gombrowiczu, Zobaczymy się w Bueno Saires i Milongę dla Gombrowicza. Polacy w Polsce i w Argentynie i Argentyńczycy pielęgnują i chronią tamten mój sen sprzed dwóch lat.

Mając się za przedstawiciela Gombrowicza na ziemi, dawno już zacząłem przygotowywać się do tego sierpnia. Po dziś dzień musiałem toczyć bitwy o mego przyjaciela w Polsce, bo go tutaj nie czytano z powodu braku jego książek. Na szczęście sprawy przybierają inny obrót.

Od początku wiedziałem, o czym mam pisać. Miałem napisać książkę inspirowaną jego listami do Mariano Betelu oraz do mnie. Nie mogąc opublikować listów w całości, ponieważ jestem pokłócony z wdową, powybierałem z nich fragmenty, uporządkowałem tematycznie, poddałem analizie, poczyniłem do nich uwagi, jeszcze więcej uwag, i zacząłem pisać i pisać jak szalony, aż wyszedł mi z tego imponujący esej.

Druga książka miała opierać się na moich listach wysłanych do niego do Europy. I znowu analiza, własny komentarz i do pisania, jednak tym razem wszystko miałem niemal gotowe, bo listy były przecież napisane. Znowu wyszedł z tego esej wielkich rozmiarów.

Nie mogłem na tym poprzestać, siadłem więc do pisania następnej książki, tym razem zainspirowanej Dziennikiem, nie Dziennikiem argentyńskim, lecz całością, a sprawdziwszy skuteczność metody zastosowanej w przypadku listów, oddałem się studiowaniu, analizowaniu, komentowaniu, ponownie zagłębiłem się w analizie i rozmyślaniach, aż wreszcie wyszedł mi wielki esej.

Już zamierzałem rozpocząć pisanie o każdej jego książce z osobna, o opowiadaniach, powieściach, sztukach teatralnych, gdy zdałem sobie sprawę, że jestem wyczerpany i na dźwięk słowa Gombrowicz podskakuję jak oparzony, że zużyłem wszystkie siły i mam wyjałowiony mózg. Postanowiłem zatem zostawić jego twórczość na później.

O młodych

Nie wiem, jak to powiedzieć, to dziwne, ale muszę zrezygnować z przywileju bycia przedstawicielem Gombrowicza na ziemi. To młodzi Argentyńczycy winni ponownie znaleźć inspirację w tym cudzie, jaki się zdarzył i w tym śnie, który mi się spełnił, podobnie jak zdarzyło się to innym młodym ludziom, których Gombrowicz zafascynował po przybyciu do Argentyny, budując swego rodzaju sklonowanego pajaca tego Gombrowicza, jaki pozostał w Polsce.

To młodzi, nie my, powinni wykonać pracę, której on z braku czasu nie zrobił i której my także nie zrobiliśmy: "Czy mój bunt dawniejszy ożyje w jakiejś młodej, zbawczej wyobraźni?"

To młodzi są prawdziwymi braćmi Gombrowicza, jak ja byłem kiedyś, to młodzi uchronili go przed łapami Polski i pozwolili zachować talent. Dziś to oni muszą zrobić coś na nowo z jego niedojrzałym światem, ponieważ nie można nauczyć się niedojrzałości, ona jest czarem młodości, dzięki któremu Gombrowicz stworzył formę starającą się utrzymywać w niższości, aby zniszczyć stare idee i zrobić miejsce dla nowych, które niosła przyszłość.

Wiem, że w Argentynie już przyszli na świat ci, w których odrodzi się tamten stary bunt Gombrowicza, widziałem to w spojrzeniach, w błysku oka młodych ludzi pracujących ze mną w Centrum im. Borgesa.

Chyba jednak zacząłem od końca. Jest wcześniejsza opowieść, na koniec której, podobnie jak w naszych dziecięcych zabawach w przebieranki, Gombrowicz zostawił nas i wyjechał do Berlina. Dlaczego wyjechał do Berlina? Dlaczego nie zrozumiał, że dla niego Europa musi być śmiercią? "Czuję śmierć w sposób bezpośredni, jak ptaka przysiadającego na ramieniu". Gombrowicz nie miał tu na myśli swej fizycznej śmierci, chociaż był chory. Oddaliwszy się od nas, nie mógł już kąpać się w źródle młodości, jakim była dla niego Argentyna. Stawał się osobą poważną, osobą dojrzałą, przeklęta forma dopadła go w Europie i szybko zaciskała mu pętlę na szyi.

Zaczyna oddalać się od nas coraz bardziej i, przy rosnącej sławie, tworzy ze zmartwienia legendę europejską. Buntownik traci kontakt z młodością i przed śmiercią staje się starcem. Trudno w to uwierzyć, ale w ciągu sześciu lat, jakie przeżył, wróciwszy do Europy, nie napisał nic nowego, ukończył Kosmos i Operetkę na chybcika, w pośpiechu, bez spokoju.

Jakie zadanie stoi przed młodymi Argentyńczykami? Muszą zabrać się do pracy i sprawić, by Gombrowicz znowu wygrywał bitwy po śmierci, jak Cyd Zwycięzca, ponieważ buntownik musi odzyskać swą młodość. A jak mu mogą pomóc? Czytając go.

Gdy młodzi będą przecierać nowe szlaki duchowe i postarają się towarzyszyć mu w ponownym zdobyciu młodości, my, starzy argentyńscy gombrowiczanie, będziemy nadal podążać tropem owych czterech słów, które wryły się w naszą wyobraźnię: Ferdvdurke, forma, niedojrzałość, Argentyna.

Tamtej mitycznej Ferdvdurke, w której wyraża samego siebie i określa cel swego dzieła i życia. Owej bitwy o własną dojrzałość kogoś zakochanego w niedojrzałości, tej potyczki ze światem, w którym jakaś siła skazuje ludzi na bycie aktorami we własnym życiu i na przedstawianie istnienia w sposób sztuczny.

Tamtej idei formy, tak u niego naturalnej przez sztuczność, jaka cechowała jego życie i przez poczucie obcości, jednak tak trudnej do zrozumienia. Tamtej sfery, w której postępowanie nie jest z góry określone, gdzie oddziałuje przypadkowość, gdzie przechodzi się z początkowego chaosu do struktury, w której każdy jest określony przez innych tak w swojej naturze, jak w swych funkcjach.

I tamtej niemożliwej do wyrażenia idei niedojrzałości, niedojrzałości poniżanej przez kulturę i przez wszelką manifestację formy, tamtej esencji młodości, która umożliwia pojawienie się piękna i czaru, i tamtego dramatu człowieka, którego pociąga równocześnie i forma, i niedojrzałość, tamtej tragedii pragnącej niedojrzałości formy i tamtego marzenia o pragnącej dojrzałości niedojrzałości, i tamtego napięcia pomiędzy wyższością i niższością sprawiającego, że myślenie oraz metafizyka zmierzają do zbrukania i do uwznioślenia poprzez ciało i płeć.

I owej wyciągającej ku niemu przyjazną dłoń Argentyny, jako że jej natura współbrzmi z poglądami Gombrowicza na temat buntu przeciw temu, co doskonale, i przeciw kulturze. Argentyny, która jest czymś niedokształtowanym, jest protestem przeciwko mechanizacji ducha, która traktuje obojętnie oddalającego się od samego siebie człowieka, która traktuje z pogardą zbyt automatyczną akumulację, inteligencję zbyt inteligentną, porzuca piękność zbyt piękną i nudzi się moralnością zbyt moralną. Owej Argentyny, którą kocha, ponieważ jest ciastem, które jeszcze nie stało się plackiem.

Wróćmy jednak do teraźniejszości, pomówmy teraz o tym, co już się wydarzyło, i o tym, co ma się wydarzyć, bo to sprowadza nas tu bezpośrednio w ten sierpniowy dzień stulecia urodzin Gombrowicza.

Podczas konferencji rozpoczynającej przed czterema miesiącami obchody gombrowiczowskie musiałem powiedzieć w Centrum im. Borgesa: "Jak to możliwe, że obchodzimy w Argentynie stulecie urodzin pisarza zmarłego przed trzydziestoma pięcioma laty, którego książki nie są tu wydawane? To tajemnica".

Tą tajemnicą są Polacy i Argentyńczycy, którzy uczestniczyli w spotkaniach w Centrum im. Borgesa i na Targach Książki, wspominając drogiego sobie zarozumialca, który nigdy nie opuścił Argentyny; to tajemnica upartej, nie dopuszczającej zapomnienia pamięci, to tajemnica, która pociągnęła wydawnictwo Seix Barral do drukarni, by jego książki mogły być wydane.

Jednakże Gombrowicz nie miał dobrego zdania o pisarzach ani o środowisku pisarzy, miał o nich raczej złe zdanie, uważał, że zżera ich ambicja, pochłania własna wielkość, że oszukują sami siebie od pierwszego zapisanego słowa, że kłamią i są okłamywani, że oszustwo trawi ich niczym rdza.

Co zatem mam robić? Pisać czy nie pisać? Jeśli bowiem rację ma Gombrowicz, będę się oszukiwał od pierwszego słowa... prawdziwy dylemat. On sam, co prawda, nie trudził się zanadto, by świecić przykładem, przytoczony tu bowiem pogląd wygłosił, gdy miał już na swoim koncie cztery powieści, trzy sztuki teatralne oraz dziennik. Czyżby on również kłamał? Tak, kłamał, ale również odkłamywał; kłamać, odkłamywać i odkłamywać samego sobie - oto trzy stałe czynności Gombrowicza, szczególnie w dzienniku. Nie zamierzałem ukrywać owej sprzeczności w działaniach mego mistrza, przeciwnie, chciałem ją unaocznić. Ten prosty program zapakowałem do plecaka i rozpocząłem wędrówkę, czyli zacząłem pisać i wyszedł mi tekst Gombrowicz, ten człowiek sprawia mi kłopoty (w wersji polskiej: Milonga dla Gombrowicza, Twórczość 2004 nr 7/8), esej o tysiącstronicowym Dzienniku, esej o nieznanej młodym Argentyńczykom książce. Dlaczego mają być ciekawe dla czytelnika rozważania o dziele, które nie zostało w Argentynie wydane? Bo jest nadzieja, że Seix Barral wydaje pewnego dnia.

Skoro tak, to ośmielam się zabrać głos, bo teraz już wiem, że z czasem moja cicha książka zmieni się w rozmowę, którą Argentyńczycy przeczytają, w dialog między mistrzem i uczniem, w harmonijną wymianę poglądów, w duchowe porozumienie, na którym zasadzała się nasza przyjaźń.

Nie jest łatwo mówić o własnej książce. Poza tym w Polsce rozmnożyli się gombrowiczolodzy, krytycy, historycy i profesorowie literatury, którzy wybebeszyli Gombrowicza i nadal wybebeszają go systematycznie z jakąś chorobliwą przyjemnością. Cóż nowego mógłbym zatem dodać? Polscy profesorowie pogłębiają krytyczną interpretację jego dzieła oraz krytyczną interpretację krytycznej interpretacji. Ja się w to nie wdaję, choć moja książka ma trudny do ukrycia rys osobisty, ponieważ w każdym rozdziale mówię o naszej wzajemnej relacji, nadal żywej po pół wieku.

W miarę upływu lat uświadamiałem sobie, że interpretacje jego dzieł wywołują pomieszanie, do którego on sam niemało się przyczynił. Skoro tak się dzieje, przyczyna nie tkwi w ogólnym roztargnieniu, lecz musi być coś w samej jego naturze, co sprzyja konfuzji.

Chociaż nie był myślicielem w dokładnym znaczeniu tego słowa, sam uważał się za poetę, cale życie zajęła mu walka z ideami, a za najelegantszą formę osłabiania tych zwalczanych idei uważał zamazywanie ich konturów. Jego własne przemyślenia uległy rozproszeniu, jego poglądy na temat formy i niedojrzałości są niczym wymykające się z ręki piskorze. Trzeba zatem zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście pragnął być zrozumiany, czy też chciał być jedynie tajemnicą.

Praca interpretacyjna jest bardzo zwodnicza, nie tyle wówczas, gdy zajmujemy się przyrodą, lecz wyraźnie wtedy, gdy staramy się pojąć zjawisko tak związane z życiem, jak sztuka. Gombrowicz uważał, że pierwsze przybliżenie do tekstu nie powinno być nadto głębokie, lepiej powoli szukać głębi i tylko wówczas, jeśli to konieczne. No dobrze, czy można zatem wniknąć w świat Gombrowicza, stosując prostą interpretację?

Kiedy zaczynałem pisać, miałem coraz większą jasność tego, że gdy oddalam się od jego tekstów lub pogrążam w ich interpretacji, jak zrobiłem to w tekście Gombrowicz jest wśród nas, epilogu do Listów do argentyńskiego przyjaciela, wychodzi mi z tego jakiś Gombrowicz, ale przepuszczony przez mój własny filtr, taki GOMbrowicZ-GOMeZ, a ja chciałem, żeby wyszedł Gombrowicz przepuszczony przez jego własny filtr, zacząłem więc pracę tam i z powrotem.

Gdy pisanie popychało mnie w stronę interpretacji, wracałem, by przedstawić rzecz własnymi słowami, a gdy moje własne słowa obierały drogę wyjaśnień, przywierałem do tekstu Gombrowicza. Tego rodzaju wahadło pojawia się we wszystkich dwunastu rozdziałach i mam nadzieję, że dzięki takiej kompozycji opartej na chodzeniu tam i z powrotem ukazuje się Gombrowicz bardziej przejrzysty, szczery i nie taki sztuczny, jak ten fabrykowany przez gombrowiczologów.

Dla lepszego zaznajomienia państwa z Dziennikiem, z którym prowadziłem dialog, postaram się nadać mu pewną formę, co wcale nie jest łatwe, ponieważ piskorze, antynomie i sprzeczności to byli prawdziwi bracia i siostry Gombrowicza, a także dlatego, nie bójmy się tego powiedzieć, że często Gombrowiczowi wcale nie zależało na kontakcie z czytelnikami. Sami się przekonajmy:

Zabrałem się do pisania tego dziennika, nie chcę, aby samotność błąkała się po mnie bez sensu, potrzebuję ludzi, czytelnika... Nie, żeby się porozumieć. Po to tylko, żeby dać znak życia. Dziś już zgadzam się na wszystkie kłamstwa, konwenansy, stylizacje mego dziennika, byleby przemycić choć echo dalekie, smak blady mojego ja uwięzionego.

Tego rodzaju deklaracja jest zniechęcająca, bo nas, czytelników, wyłącza z gry, Gombrowicz jednak uważał, że sztuka pozwala artyście zbliżać się do najbardziej wstydliwych prawd, tak więc przyjąłem ten kanon i kierowałem się nim w trakcie całej lektury.

Trudno o filozofię, która w sposób tak oryginalny i głęboki obejmowałaby zagadnienia kultury, jak dzieje się to w przypadku Gombrowicza. Dziennik był tu zdarzeniem decydującym, Gombrowicz musiał porzucić szokujący język swoich poprzednich utworów i wymyślić nowy, prostszy, bo musiał nauczyć się autokomentarza. Dzięki dziennikowi obronił się przed krytyką, zdobył niezależność i stał się mistrzem pióra. Gombrowicz wcześniej stworzony przez własne dzieło, teraz sam dyktuje swoje prawa dziennikowi, teraz to on pisze, on tworzy własne dzieło. To nowe uczucie, które przeciwstawia się dawnemu przeświadczeniu, że utwór pisze się sam, poza autorem. Począwszy od Dziennika, pióro zaczęło być na jego usługach, zapanował nad własnym egotyzmem, stał się bardziej świadomy i utrzymywał większy dystans, czyli nauczył się poskramiać owe "ja", od którego rozpoczyna się Dziennik. Za sprawą Dziennika zamknął w klatce krytykę i drażnił się z nią, gdy przychodziła mu na to ochota. "Drażnię się z nią, żeby mi nie weszła na głowę [...] Głupota jest bestią wyjątkową, taką, która nie może gryźć, gdy sieją ciągnie za ogon".

Dziennik jest salą gimnastyczną, w której ćwiczy stworzony przez własne dzieło Gombrowicz, aby dowiedzieć się, na ile ma świadomość siebie; fałszywy i nieszczery walczy szczerze o zdobycie sławy. Chce odróżniać się od aktualnych idei, odróżniać się od samego siebie, bo przecież sam jest ukształtowany przez te idee, i gdy rozwija w dzienniku tę różnicę, czytelnicy potwierdzają mu, że taka różnica istnieje. Na czym to stanęło? Interesuje go porozumienie z czytelnikami czy nie interesuje? Tu wydaje się, że tak, nawet więcej, teraz wydaje się, że jest tworzony dialektycznie przez samych czytelników. Jest piskorzem czy nie jest piskorzem?

Ujawnia zamiar stworzenia jakiegoś talentu, aby nie być łatwą do rozwiązania zagadką, i zmusza czytelników do interesowania się tym, co jego samego interesuje: "Im więcej będą wiedzieć o tobie, tym bardziej będziesz im potrzebny. Ja nie jest przeszkodą w obcowaniu z ludźmi, ja jest tym, czego oni pożądają".

To nie ja się wymykam, to literatura. Cóż by się stało z piskorzem, gdyby pan go złapał? Zjadłby go pan. Literatura i piskorz póki żyją, póki się wymykają.

Szczerość...

Niczego nie lękam się bardziej jako pisarz. Naiwna prostolinijna szczerość w literaturze jest do niczego. I oto znów jedna z dynamicznych antynomii sztuki: im bardziej jest się sztucznym, tym bardziej można być szczerym [...].

Dziennik to tworzenie samego siebie w oczach innych, działanie, poprzez które kształtował swój byt publiczny na użytek własny i dla innych: W ten worek wkładam wiele rozmaitych rzeczy - pewien świat, do którego przyzwyczaicie się o tyle tylko, o ile zdobędzie nad wami przewagę [...]".

Gombrowicz uważał, że świat ma podwójną i sprzeczną naturę, stąd się wzięło prawdopodobnie, jego olśnienie de Broglie'm, czarodziejem cząstki elementarnej i fali stowarzyszonej oraz egzystencjalizmem z jego "to jest tym, czym nie jest i nie jest tym, czym jest". Jego filozofia zmieniała się niczym kameleon, ponieważ nie wierzył w idee; sprzeczność była dla niego witalną zasadą sztuki, kondycją artysty i orężem, którym walczy się z powtórzeniem, pomnażaniem formy, czyli ze śmiercią.

Niektóre kompozycje Gombrowicza mają charakter instrumentalny i są wyraźnie pozbawione prawości, myślę, że on podąża pewną trajektorią moralną wykraczającą poza to, co zabronione. Gombrowicz ma inny punkt widzenia: "Nie, żadnych skrupułów odnośnie do rzetelności takiej postawy ad hoc, na zimno wykombinowanej, rzetelność to bzdura, nie może być mowy o rzetelności, gdy się tak nic nie wie o sobie, gdy się niczego nie zapamiętało, gdy się nie ma przeszłości, gdy się jest tylko odpływającą wciąż teraźniejszością... We mgle, jak moja, skrupuły moralne?".

Moje poglądy krystalizowały się, w miarę jak rozmyślałem nad dziennikiem; zdolność Gombrowicza do kwestionowania wszelkich emocji i wszystkich ludzkich idei, jego własnych emocji i idei ukazuje nam oddalający się wciąż horyzont i pogłębia naszą świadomość. Tak jak ja to widzę, ten brak szczerości i rzetelności zmienia się w jego przypadku, z jednej strony, w poszukiwanie instrumentów i mechanizmów, które nie dopuszczą do zdominowania go przez żadną sytuację, z drugiej zaś, w bezustanną walkę, w której to sprzeczność staje się potężnym orężem w starciu ze światem w imię zdobywania wewnętrznej wolności, ponieważ nie można osiągnąć celu, moralnego sensu życia, jeśli nie jest się sobą i choćby nie było nic bardziej zwodniczego, to właśnie od niestrudzonej obrony własnego "ja" zależy cała wartość i honor człowieka.

Książkę tę napisał prawdziwy przyjaciel Gombrowicza, targany burzą uczuć, raz radością, innym razem smutkiem. Niełatwo spoglądać w przeszłość, aby wspominać zmarłych przyjaciół. Nie popuściłem jednak, zdusiłem w zarodku wszelką uniżoność czy uszanowanie, zostawiłem miejsce wyłącznie na podziw. Otworzyłem drzwi na jego blaski i cienie, był przecież tylko człowiekiem. Kiedy czasami czułem, że jego "wierny Goma" go zdradza, sam Gombrowicz przychodził mi z pomocą i przypominał, że lojalność ma funkcję ograniczoną, podczas gdy talent powinien dążyć do nieskończoności: "Kolumb, gdyby był zbyt lojalny wobec jajka, nie odkryłby Ameryki".

O Końcu

Kilka słów o mnie. Przed czterdziestoma laty Gombrowicz wbił mi banderille, których nie mogę już sobie wyciągnąć: "zgadzam się z panem, nie ma rady, to pan dostąpi tego zaszczytu i zostanie Interpretatorem oraz Biografem, niech pan się powoli przygotowuje", napisał do mnie z Berlina 30 czerwca 1963 roku.

Odtąd czułem, że we wszystkim, co jego dotyczy muszę być najlepszy, dla niego i dla innych. Nie przejąłem się specjalnie tym, co powiedział o przygotowywaniu się, przeciwnie, przez czterdzieści lat tkwiłem w zawieszeniu i dopiero teraz, w roku jego stulecia, podjąłem próbę wypełnienia mego przeznaczenia. Ale czy uda mi się stanąć na wysokości proroctwa Gombrowicza? Czy to możliwe, żebym był tym człowiekiem, jakiego on we mnie wówczas zobaczył, gdy moje przygody z pisaniem ograniczały się do czterech listów na krzyż, wysłanych do niego do Europy?

Moje trzy książki wydane w Polsce zostały przyjęte przez polską krytykę niczym absolutna rewelacja, jak teksty naprawdę ważne, jedne z najważniejszych w dziedzinie gombrowiczologii.

Dałem tytuł wystawie poświęconej Gombrowiczowi w Centrum im. Borgesa i zadbałem o jej treść, a podczas Targów Książki w rozmowie okrągłego stołu na temat Gombrowicza to ja byłem rozmówcą polskich uczestników wobec dezercji wszystkich pisarzy argentyńskich.

Henryk Bereza konsekruje mnie następującą przemową:

Najważniejsze, że Gómezjak nikt inny dostrzegł najistotniejszą u Gombrowicza naturę jego języka artystycznego, jego ciągłą destabilizację, ciągły ruch, nieustanną dialektykę sprzeczności, całkowitą wolność kreacyjną, jednakową w powieściach, w dramatach, w Dzienniku i w całej epistolografii do Argentyńczyków, której Juan Carlos Gómez jest właściwym adresatem i niezrównanym egzegetą.

I jakby chodziło o dwanaście prac Herkulesa, zostało mi coś jeszcze do zrobienia: muszę chronić Gombrowicza. A przed czym mam go chronić? Przed Polakami, przed ich przesadą i egzaltacją. Przed Argentyńczykami, przed ich ułomnością i obojętnością. Przed nim samym, przed piskorzem, w którego lubił się zmieniać, żeby nie zostać poznanym.

Drogi panie Gombrowicz, chce panu coś powiedzieć: tak, wywiązałem się ze zobowiązań wobec pana, stanąłem na wysokości pańskiego proroctwa, dopóki żyję, będę wypełniał zaszczytny honor chronienia i reprezentowania pana na ziemi, nie przestanę być owym dalekim "wiernym Gomą", jakiego pan we mnie dostrzegł tak dawno temu, podczas wieczorów w Rexie i który widnieje na okładce jednej z książek tej trylogii.

Tak, panie Gombrowicz, powiem panu coś jeszcze: sprawia mi pan kłopoty, ponieważ stawiał pan człowiekowi wielkie wymagania i zostawił pan po sobie spuściznę, która niepokoi Argentyńczyków we śnie i na jawie. Obcując z pańskimi ekstrawagancjami i dziwacznym charakterem, które niczym niesforni uczniowie niweczyły powagę pańskiego nauczania, przez ćwierć wieku słuchaliśmy mistrzowskiego wykładu. Nauczył nas pan wtedy:

- że trzeba walczyć z podporządkowaniem i zniewoleniem, zachowując dystans wobec owego "my sami", które jest czymś więcej niż nasze własne przekonania i nasze najukochańsze uczucia, które jest tym "ja", na które patrzymy i na które patrzą z zewnątrz;

- że przyjaźń jest relacją między równymi sobie, w której żaden z przyjaciół nie powinien z niczego rezygnować i w której należy mieć wielki szacunek i wrażliwość dla bólu tego drugiego;

- że należy robić użytek z własnych zasad moralnych, by stawiać czoło temu, czym pogardzamy, przemocy, fałszowi, okrucieństwu, niegodziwości i aby żyć w taki sposób, by inni widzieli w nas ludzi szlachetnie urodzonych.

Tak, panie Gombrowicz, walczyć przeciwko podporządkowaniu, mieć dystans do samego siebie, zrobić miejsce przyjaźni, stawiać czoło fałszowi i niegodziwości i być człowiekiem szlachetnym - oto prawdziwe kłopoty, ale warto je mieć, ponieważ przydają życiu zaszczytu, wartości i moralnej głębi i są też dobrym powodem do napisania książki. Tak, panie Gombrowicz, wyruszyłem na pana poszukiwanie przed wieloma już laty, nie na poszukiwanie pańskiej twórczości, lecz pana. Musiałem pokonać barierę literatury, musiałem przetrawić i zrozumieć pańskie piruety językowe, musiałem przypuścić atak na twierdzę języka, aby pana znaleźć i przeprowadzić z panem ostatnią bitwę. Ale złożyłem broń, ponieważ w trakcie owej wydanej panu walki na śmierć i życie zrozumiałem, że posługuje się pan niezwyciężonym orężem, jakim jest wolność ducha. Wówczas uwiódł mnie pan na zawsze.

Tak, panie Gombrowicz, bardziej ufam słowu mówionemu niż pisanemu, bo słowo mówione jest słowem sokratejskim, jest rozumem, jest słowem człowieka, a słowo pisane jest słowem pisarza, pisarze zaś kłamią, więc jest słowem człowieka, który kłamie. Ja też kłamię, gdy piszę, i dlatego czuję pokusę, by napisać następną trylogię. Po to, aby kłamać? Nie, panie Gombrowicz, żeby znowu ruszyć na poszukiwanie pana. A co do książki, to nie wiem, dlaczego i po co pisarze piszą. Nie jestem pisarzem. Tę książkę napisałem, żeby przemienić trochę świat, żeby czytający ją kiedyś Argentyńczycy i Polacy stali się po jej przeczytaniu odrobinę lepsi.

Wszystkim Polakom, tym w Polsce i tym w Argentynie, oddaję serce i duszę. To wy mnie zachęciliście i chroniliście moje sny o stuleciu i to wam dedykuję tę książkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji