Artykuły

Ja-bez teatru...

Smutny to był jubileusz. W styczniu 2013 r. w salce krakowskiej kawiarni Loża zebrała się publiczność i nieliczni oficjele. Wśród tych ostatnich chyba? najwyższy rangą, odwieczny od PRL urzędnik kultury, Stanisław Dziedzic. Świętowano 90. urodziny wielkiej damy polskiego teatru, mistrzyni słowa, DANUTY MICHAŁOWSKIEJ - pisze Elżbieta Morawiec w Arcanach.

Ponad 70 lat w służbie najpiękniejszemu polskiemu słowu, od najtrudniejszych czasów okupacyjnych i podziemnego Teatru Rapsodycznego, dziesiątki monodramów granych w całej Polsce i poza jej granicami, 900 studentów wykształconych i ukształtowanych przez jubilatkę nie znalazły na tyle uznania w oczach czynników rządowych czy prezydenta RP, aby ktokolwiek z nich pofatygował się do Krakowa na tę uroczystość. Prezydent Komorowski, tak hojnie szafujący Orderem Orła Białego, nie uznał za właściwe przyznanie go kobiecie, która tak wielkie bogactwo wniosła do polskiej kultury. Cóż, widocznie "zasługi" Jerzego Buzka w likwidacji śląskich kopalń, Adama Michnika w "odbrązawianiu" polskiej historii godniejsze są niż wspaniała praca wielkiej polskiej aktorki, Danuty Michałowskiej.

I tak królowa schodzi ze sceny - właściwie w samotności, niosąc na sobie świetny płaszcz swoich ról: Tatiany z "Oniegina", Telimeny i Zosi, sulamitki z "Pieśni nad pieśniami", Izoldy, Tristana i wielu, wielu innych. I wdzięczną pamięć widzów.

Jeszcze latem 2012 r. podczas krakowskich wieczorów poezji zadziwiła publiczność w szkole teatralnej, recytując fragmenty "Beniowskiego", poematu, z którym wiązało ją wspomnienie okupacyjnej młodości i trudnych czasów powojennych. A w roku 2009, mając lat 86!, stworzyła na scence szkoły teatralnej przy ul. Warszawskiej dwuosobowy spektakl o królowej Jadwidze "Pierwsza godzina wiekom jagiellońskim dzwoni". Współwykonawcą, autorem muzyki był Leszek Długosz, cała reszta - scenariusz, słowo wiążące i reżyseria, były jej dziełem. Scenariusz, którego tytuł został zaczerpnięty z "Zawiszy Czarnego" Słowackiego, splatał ze sobą co najmniej trzy wątki: dzieje Jadwigi, słowem Michałowskiej przedstawione, fragmenty młodzieńczego utworu Karola Wojtyły "Ballada wawelskich arkad", swoiście umuzycznione dzieje przedjagiellońskiej Polski wpisane w męczeństwo Kościoła, wreszcie zamykająca spektakl sekwencja dwu homilii Jana Pawła II: z Wawelu i krakowskich Błoń, homilii kanonizacyjnych, odtworzonych z nagrań Papieża.

Królowa słowa polskiego schodziła ze sceny w poblasku dwu wielkich postaci naszej historii: matki jagiellonizmu i ojca współczesnej duchowości. Nie tylko polskiej. Niestety, spektakl przemknął przez scenę przy ul. Warszawskiej prawie niezauważony. Danuta Michałowska, jej pryncypia, jej katolicyzm - nie były modne w dobie dyktatury relatywizmu.

Teatr Rapsodyczny i Teatr Jednego Aktora

Danuta Michałowska należy do pokolenia "Sztuki i Narodu" (nie lubię określenia pokolenie Kolumbów). Wzrastała w tych samych wzorcach co Tadeusz Gajcy, Krzysztof Kamil Baczyński czy Karol Wojtyła. Nie walczyła na barykadach powstania warszawskiego, nie należała do "leśnych" - niemniej jej życie jest świadectwem niezłomności postawy, wierności ideałom. W czasie okupacji jej szańcem, szańcem 18-letniej dziewczyny, stał się Teatr Rapsodyczny Mieczysława Kotlarczyka, tutaj zadebiutowała od razu w pierwszej, podziemnej premierze tego teatru - "Królu Duchu" Juliusza Słowackiego. Wśród współwykonawców los zetknął ją z Karolem Wojtyłą (dla niego był to ostatni kontakt z teatrem). Uczestniczyła we wszystkich okupacyjnych realizacjach podziemnej sceny słowa. Po "Królu Duchu" były kolejno - w 1942 r.: "Beniowski", "Hymny" Kasprowicza, "Godzina Wyspiańskiego", "Portret artysty" Norwida, w 1943 r. - "Samuel Zborowski" Słowackiego. Wychowała się w tym szczególnym, jedynym teatrze słowa, jakim był teatr Kotlarczyka, na wielkiej poezji romantycznej i modernistycznej. W sposób naturalny znalazła się już po wojnie w zespole tego zapomnianego dziś znakomitego reżysera i twórcy. Zakrawa na skandal, że Teatr Rapsodyczny, Teatr Kotlarczyka, który tak wiele wniósł do kultury polskiej - nie ma dziś w Krakowie żadnego upamiętniającego miejsca, archiwum, muzeum. Ma Tadeusz Kantor "Cricotekę", Kotlarczyk jakoś nie zasłużył w oczach władz na widoczne miejsce. Jest to jakby swoista kontynuacja tej polityki, jaką wobec "Rapsodyków" prowadziła PRL. A przecież w powojennym pejzażu Polski było to miejsce niezwykłe: swoista świątynia sztuki, w której Bogiem było słowo, reguły pracy i dyscyplina bez mała zakonne (aktorzy występowali np. na afiszach jako wspólnota, bez przypisania nazwiska do konkretnej roli). W zrujnowanym kraju, gdzie wojna poddała niszczącej obróbce także wartości podstawowe i sens pojęć, Mieczysław Kotlarczyk swoimi spektaklami przywracał wiarę w blask i wielkość słowa. I to nie tylko słowa z dramaturgii rodem, ale także z poezji i prozy. Można bez przesady powiedzieć, że w Teatrze Kotlarczyka realizowano literaturę wielką duchem i literą. Romantycy polscy - Mickiewicz ("Pan Tadeusz", "Dziady"), Słowacki ("Beniowski" w kilku repryzach, "Zawisza ("Rapsody"), Szekspir ("Aktorzy w Elsynorze"), Joseph Conrad ("Lord Jim"), Puszkin ("Eugeniusz Oniegin"), "Tristan i Izolda" Bediera, poezja Tuwima, Gałczyńskiego, Herberta - to w najogólniejszym zarysie repertuar "Rapsodyków" w latach 1945-1953 i po wznowieniu, w latach 1957-1967. Najważniejszym elementem ekspresji aktorskiej było słowo, wspierane bardzo oszczędnym gestem i ruchem. Rekwizyty praktycznie nie istniały, wyczarowywali je swoją ekspresją aktorzy. Spektakle miały wymiar swoiście epicki, jako że odtwórcy raczej opisywali postacie niż się z nimi utożsamiali, a ponadto szczupłość zespołu stwarzała okazję do wielu różnych wcieleń.

Już na długo przed oficjalnym zadekretowaniem socrealizmu jako jedynej obowiązującej poetyki, Teatr Rapsodyczny był solą w oku władzy. Najzacieklejszy jego wróg w "Trybunie Ludu", "Jaszcz" czyli Jan Alfred Szczepański, już w 1948 r. pisze, tym razem w "Odrodzeniu": Na przedstawienia rapsodyczne chodzą jedynie żubry, mamuty, stare ciotki i młodzi neofaszyści (nb. znowu dożyliśmy czasów, gdy wszystko, co polskie jest "faszystowskie"). Jeszcze gorzej jest w 1951 r., kiedy w polemice z entuzjastyczna oceną Szekspirowskich "Aktorów w Elsynorze" napisaną przez przyszłego papieża grzmi: "Aktorzy w Elsynorze" to ponury, antyteatralny potworek. Na koniec cios najcięższy z roku 1952: Teatr Rapsodyczny nie może być rezerwatem mgieł i niezdrowych wyziewów z grząskiego uroczyska. Pod wpływem tak ustawionej propagandy teatr zostaje zamknięty po raz pierwszy w 1953 r. Wznowiony w roku 1957, po drugim ciosie - powtórnym zamknięciu w 1967 r. już się nie odrodzi.

Tę pierwszą likwidację swojej sceny Danuta Michałowska przeżywa z trudem znajdując jakieś zajęcia. W krakowskich teatrach nikt się specjalnie nie kwapi z zatrudnianiem napiętnowanych "Rapsodyków". Najtrudniejsze lata 1953-55 to właściwie bezrobocie (pracuje z amatorskim zespołem w spółdzielni transportowców), potem krótki epizod w krakowskim Starym Teatrze. Mimo warunków skrajnie nie sprzyjających -był to przecież czas dogorywającego stalinizmu - nie poddała się, nie odstąpiła od wyznawanych wartości. Po wznowieniu Rapsodycznego w 1957 r. odchodzi ostatecznie w roku 1961. Tłem jest konflikt z dyrektorem-artystą, ale i jedynowładcą, Mieczysławem Kotlarczykiem. Poszło o laury zebrane po autorskiej realizacji "Tristana i Izoldy" w pierwszej reżyserowanej przez Michałowską sztuce. O klasie aktorki, o jej wierności temu nurtowi sztuki teatralnej, z którego się wywodzi, świadczy fakt, że to właśnie ona była inicjatorką i redaktorką tomu wydanego na 50-lecie Teatru Rapsodycznego pt. ".. .trzeba dać świadectwo" (Kraków 1991). A w swoich wspomnieniach pt. "Pamięć nie zawsze święta" (Kraków 2004) zwięźle, bez rozdzierania szat wielkiej pokrzywdzonej, kwituje ten na pewno niełatwy epizod.

W Teatrze Kotlarczyka zagrała wiele ról, wyrastając, wbrew antygwiazdorskiej idei tej sceny, na jego najjaśniejszą gwiazdę. Była kolejno - Zosią i Telimeną w "Panu Tadeuszu", Muzą wschodnią w "Beniowskim", Izoldą, a przede wszystkim Puszkinowską Tatianą, którą zagrała - niewiarygodne! - 482 razy. Nic zatem dziwnego, że skromny epizod narratora w "Dziadach", który niejako za karę jej przydzielono, już nie zaspokajał jej artystycznych ambicji. Wstępowała na zupełnie nową drogę - z pewnością znacznie trudniejszą i ambitniejszą. Był nią jej własny teatr Jednego Aktora. I właściwie gdyby nie to, iż sama się przyznaje, że inspiracją był dla niej Wojciech Siemion i jego "Wieża malowana" można by ją uznać za twórczynię tej formy teatru.

Użyłam w tytule, parafrazując jej monodram "Ja - bez imienia", sformułowania "Ja - bez teatru". Bo tak to właśnie miało być - zagrawszy dziesiątki przedstawień w Polsce i na świecie, zdobywając laury i nagrody - w rodzinnym mieście nigdy nie doczekała się własnej, najmniejszej choćby sceny. W latach 1961-1976 jedynym stałym jej "portem" była w poniedziałki scena Teatru Kameralnego (nb. przed laty odbudowanego rękami "Rapsodyków"). Przelotnych miejsc udzielały kościoły, piwnice, synagoga.

Powtórny debiut w nowej roli zawdzięczała życzliwości Piotra Skrzyneckiego z krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Tam to, spowita w uszyty własnoręcznie habit z kapturem, rozsnuła przed widownią dzieje krucjaty dziecięcej z "Bram raju" Andrzejewskiego w czerwcu 1961 r. Muzykę do tego spektaklu skomponował Krzysztof Penderecki. Sukces był ogromny - nie tylko artystyczny, także finansowy.

Nie omawiam tu szczegółowo całego twórczego życiorysu Danuty Michałowskiej, jej związków z krakowską szkołą teatralna, gdzie zaczynała od skromnego wykładowcy, by w burzliwych latach 1981-1984 zostać rektorem tej uczelni, skupiam się przede wszystkim na jej dokonaniach teatralnych. A ta nowa droga, co się otworzyła "Bramami raju", przyniosła wiele świetnych dokonań, zmuszając równocześnie do pracy w dziedzinach dotąd niepraktykowanych. W swoim teatrze Michałowska była równocześnie autorką scenariusza, plastykiem sceny, kostiumerką (i krawcową!), wreszcie -aktorką. W pracy nad scenariuszami pomocne okazały się z pewnością polonistyczne studia aktorki, w kwestiach kostiumu i plastyki - jej subtelny gust i świadoma, poniekąd z konieczności, ascetyczność tzw. oprawy scenicznej. Aby nadać większą wyrazistość gestowi, Michałowska studiowała np. rzeźby średniowieczne (Madonna z Krużlowej). Po Andrzejewskim przyszły kolejne spektakle: "Dzieje Tristana i Izoldy", teraz już tylko we własnym wykonaniu (1962), "Pieśń nad pieśniami" Szolema Alejchema (1963), "Pan Tadeusz" złożony z 2 części - Kraj lat dziecinnych i polityczna Emigracja, zakończona wielkim koncertem i Epilogiem (1964), "Komu bije dzwon" Hemingwaya, złożony z dwu wielkich monologów Marii i Pilar (1965), "Teatr pana Sienkiewicza" (obejmujące fragmenty całej Trylogii, cz. 1 - Pod znakiem Amora, cz. 2 - Res gestae i polityka, 1966), "Gilgamesz. Epos babiloński" (1967), "Kwiaty polskie" Tuwima (1968), "Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano" wg "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa (1971), "Opowieść grudniowa" wg Marii Wołkońskiej, Puszkina i Niekrasowa (1972). Ten okres jej pracy zamyka spektakl wg "Wybrańca" Tomasza Manna z 1976 r., z premierą w łódzkim Teatrze Nowym Dejmka, która wróżyła dalszą świetną współpracę. Ale los chciał inaczej - za progiem był już wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrowa, który całkowicie odmienił życie i charakter teatru Michałowskiej. Przenosząc ją w rzadko dotychczas odwiedzane rejony - słowa sakralnego czy wręcz Objawionego.

Tutaj wszakże warto się przez chwilę zatrzymać nad sceniczną pracą aktorki. Okazała się niebywale wprawną scenarzystką: potrafiła zamknąć utwory kilkutomowe, jak "Trylogia" czy wielosetstronicowe, jak "Mistrz i Małgorzata", "Komu bije dzwon" w scenariusze nie przekraczające granic percepcji widza, wybierając z nich przejrzyście wątki, na których jej zależało.

Do naiwniutkiej opowieści Alejchema o miłości dwojga młodych Żydów wplotła strofy "Pieśni nad pieśniami" w pięknym, staropolskim tłumaczeniu Wójka.

W przypadku powieści Hemingwaya były to dwa monologi kobiece, przy Bułhakowie włączyła do scenariusza tylko dwa tematy: najazd ekipy Wolanda na Moskwę, z pierwszą sceną powieści Na Patriarszych Prudach i śmiercią Berlioza, widowiskiem w teatrze variete, sceny Piłata i Joshui Ha-Nocri, zamykając całość wymowną finałową sceną snu Iwana Bezdomnego, w którym toczy się dialog Piłata i Jeshui. Pomijając wątek miłosny, wydobyła to, co w powieści moralnie i politycznie najistotniejsze: konfrontację opresywnego reżimu z Ewangelicznym przesłaniem wiary.

Przed laty, w czas złotej ery krakowskiego teatru, kiedy na scenie widywało się nie tylko wspaniałe inscenizacje, ale i słuchało prawdziwej polszczyzny, ekspresja Danuty Michałowskiej wydawała mi się trochę demode. Dziś, gdy język polski jest szatkowany, ćwiartowany, szczekany na ulicy, w radio, w telewizji, nawet w teatrze - jej głęboki, "piersiowy" alt, zdolny wyrazić wszelkie odcienie uczuć: liryzm, gniew, rozpacz, lament ze starannym, acz nie przesadnym "ł" przedniojęzykowym, które słyszy się już tylko w mowie kresowiaków -jest jak prawdziwy skarb, kruszec najczystszej polszczyzny.

Dziś, kiedy tak dotkliwie brak słowa prawdziwego, pełnego treści, zamkniętego w harmonii melodyjnych dźwięków.

Teatr Godziny Słowa

Po wyborze Karola Wojtyły na papieża teatr Michałowskiej, "koleżanki Papieża", zmienia nazwę, stając się Teatrem Godziny Słowa. Nie jest to jednak akt koniunkturalizmu, jak często dzisiaj bywa. Michałowska nigdy nie była osobą niewierzącą, ale... Drogę swojego pełnego nawrócenia opisała w cytowanym już tomie wspomnień, drogę absolutnie niekonwencjonalną. W tej nowej postaci teatru w latach 1978-2003 zrealizowała kilkanaście przedstawień. Zaczynając od "wysokiego C" - "Ewangelii wg świętego Marka" (1978), a potem kolejno: "Święta. Rzecz o św. Teresie z Avila" (1984), "Opowieść o Karolu Wojtyle", grana wraz z Markiem Skwarnickim na antypodach, w tournee po Australii (1986), "Gloria in excelsis. Objawienie Anny Katarzyny Emmerich" (1987), "O matce i synu opowieść. Na podstawie wierszy Szelburg-Zarębiny" (1987), "Nawracajcie się - wg Apokalipsy św. Jana" (1988), "Jak powstało Requiem Anny Achmatowej" (1988), "Raj utracony" Miltona (1991), "Ja bez imienia" (1994), "Gołębica w rozpadlinach skalnych" (1998), "Tryptyk rzymski Jana Pawła II" (2003). W tym okresie są tylko trzy monodramy o niereligijnej tematyce: "NN, czyli Tatiana po raz 483" (2003), "Jedna taka wiosna, czyli mój Pan Tadeusz" (2005) i wspomniany na wstępie spektakl o królowej Jadwidze.

W Teatrze Godziny Słowa Michałowska staje się znakomitą, jak nigdy dotąd, scenarzystką. Czego świadectwem jej tryptyk, który sama uważa za najbardziej znaczący w swoim dorobku: "Ja - bez imienia", "Gołębica w rozpadlinach skalnych" i "NN, czyli Tatiana po raz 483". Dwa z tych monodramów mają wydania książkowe ("Ja - bez imienia", "Gołębica"), wszystkie trzy, a także "Tryptyk rzymski", nagrane zostały na płytach. Trzy monodramy ("Ja...", "Gołębica...", "NN...") są monologami kobiet, niegdyś powiedziało by się, wielkich miłośnic, dzisiejsze słowo kochanka jest o wiele za pospolite. Kobiet porzuconych i nadal wiernych, wiernych aż do śmierci swoim mężczyznom.

We wszystkich trzech przypadkach autorka zabłysnęła świetną, cyzelatorską robotą literacką. "NN" - to opowieść o Puszkinowskim, rzeczywistym pierwowzorze Tatiany z "Oniegina", księżnej Marii Wołkońskiej. Michałowska dokopała się do jej pamiętników spisanych dla dzieci przed śmiercią i stworzyła fascynujący portret psychologiczny kobiety pochylonej nad własnym życiem, nad największą jego miłością i zdradą. Żona dekabrysty pospieszyła za nim na zesłanie, wierna i oddana, dopóki niczym grom z jasnego nieba nie spadła na nią wielka miłość do innego zesłańca, Aleksandra Poggio. Dzieciom z tego związku, legalnie noszącym nazwisko męża, ujawnia przed śmiercią ich tajemnicę. W tej opowieści starej kobiety, która wspomina także piekło porzucenia przez kochanka, nie ma ani cienia trywialności, tandety alkowy - Michałowska-Wołkońska pozostaje postacią szlachetną, uwzniośloną przez spełnioną a tragiczną miłość. W epilogu, jak w "Tristanie i Izoldzie", ciała kochanków spoczywają w sąsiadujących grobach. Aleksander Poggio, żonaty z inną, kazał się pochować obok miłości życia, w jej majątku... Dramat życia zamyka autorka kodą katarktycznego, podniosłego spokoju.

Podobne psychologicznie są dwie pozostałe bohaterki - z "Gołębicy..." i "Ja -bez imienia". Inspiracją dla tego pierwszego monodramu była sulamitka, która wedle Starego Testamentu rozgrzewała w łożu ziębnące ciało Dawida. Bazując na kilku księgach Biblii (Księga Rodzaju, Druga księga Samuela, Pierwsza księga Królów, Pierwsza księga Kronik, Księga Psalmów i Pieśń nad pieśniami), Michałowska tworzy swoisty apokryf, dopowiada dzieje sulamitki, nadaje jej imię Abiszag, buduje spektakl na monologu starej kobiety, która nie tracąc czystości w obcowaniu z Dawidem staje się wielką (i odrzuconą) miłością jego syna, Salomona. Abiszag Michałowskiej doświadcza dwu rodzajów miłości: uduchowionej, bezcielesnej do Dawida i zmysłowej, namiętnej do Salomona. Ale ta zmysłowa miłość strojna jest w najpiękniejsze, jakże uduchowione strofy "Pieśni nad pieśniami".

Najdoskonalsza artystycznie i myślowo jest trzecia z tych opowieści: "Ja - bez imienia". Inspiracją stał się tu zapis z "Wyznań" św. Augustyna, w którym pisze on (nie ujawniając jej imienia) o kobiecie swego życia: Kobietę, z którą dotychczas żyłem, oderwano od mego boku (...) Ponieważ moje serce mocno do niej przywarło, teraz wyszarpnięto w nim ranę, która broczyła krwią obfitą...

Jak sama notuje we wspomnieniach, fakt, że Augustyn pozostawił tę postać bezimienną, odczuła jako osobistą zniewagę. I nie tylko nadała bezimiennej imię, ale stworzyła o niej kunsztowną opowieść. Dla mnie wspaniałą osią kompozycji tego monodramu jest "noc mediolańska" bohaterki. Św. Augustyn miał swoją "noc mediolańską", noc światła i nawrócenia, dla Elissy (takie imię wynalazła dla bohaterki Michałowska) jej "noc mediolańska" to noc mroku i rozpaczy, antyteza Augustiańskiej. Dowiaduje się wtedy z podsłuchanej rozmowy, że zostanie odesłana do Afryki. Akcentując tę symetrię dwu nocy mediolańskich, Michałowska ukazuje plastycznie ich kontradykcję: to, co jednego unosi w niebo, najbliższego mu człowieka może zepchnąć na dno ludzkiego piekła. Monodram rozgrywa się jako wspomnienia starej kobiety. Całe życie pozostając mu wierna po rozstaniu, ciesząc się z jego sławy, ocala rękopisy nieżyjącego już Augustyna ze zdewastowanej przez Wandali Hippony. Film życia rozwija się wstecz, obejmując pierwsze spotkanie i zauroczenie, dla którego autorka wymyśliła znakomitą scenerię (i zarazem uzasadnienie imienia Elissa) - konkurs recytatorski, podczas którego Augustyn deklamuje IV księgę "Eneidy", obejmuje też kilkanaście lat harmonijnej miłości, narodziny syna, Adeodata, drobne konflikty z teściową, Św. Moniką. W epilogu skromna chrześcijanka Elissa rzuca niebu dramatyczne pytanie: Czy i dla Boga pozostanę bezimienna?

Bolesne, mocno nieortodoksyjne pytanie... Zapewne dlatego komentarz Jana Pawła II, wobec którego w Watykanie prezentowała monodram, był powściągliwy i dość enigmatyczny. Wrażliwa kobieca dusza Danuty Michałowskiej odnalazła w hipotetycznych, wymyślonych przez siebie dziejach wielkiej miłości Augustyna trudny problem - konfrontacji ponadziemskiej miłości Świętego do Boga z cierpliwie, pokornie znoszonym dramatem, piekłem ludzkiego bólu odrzucenia. Ale, co trzeba wyraźnie podkreślić, dramat odrzucenia u żadnej z jej bohaterek nie przekreśla wierności. Wierności do końca. A to już zasada głęboko chrześcijańska. I z pewnością życiowe przesłanie bogatej, twórczej biografii Danuty Michałowskiej.

Nie wiem, jak wiele uchowało się nieoficjalnych nagrań z dokonań aktorki w ostatnim okresie Teatru Godziny Słowa. Ale póki nie pogrążą się w mroku niepamięci należałoby uratować, tj. nagrać na ogólnie dostępnych płytach wszystkie monodramy tego czasu, z "Ewangelią wg Św. Marka", "Apokalipsą...", i "Świętą" na czele. Zasłużyły sobie na miejsce w kanonie pięknego, scenicznego słowa polskiego. Aktorka nigdy nie doczekała się własnego teatru, niechże pozostanie po niej teatr bezdomny, ale zamknięty z niezniszczalnym słowie.

PS. Dzięki uprzejmości Danuty Michałowskiej i Agaty Bernadt korzystałam z nagrań, scenariuszy a także: "...trzeba dać świadectwo. 50-lecie powstania Teatru Rapsodycznego w Krakowie", Kraków 1991; D. Michałowska, "Wspomnienia nie zawsze święte", Kraków 2004, Jacek Popiel, "Teatr jednego aktora Danuty Michałowskiej", Wrocław 2010.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji