Artykuły

Kocia maść na śląski kark

Po prapremierze "Miłości w Königshütte", spektaklach w Chorzowie, Świętochłowicach, spotkaniach z widzami zrozumiałem wreszcie na stare lata, co znaczy pojęcie teatr społeczny, jaką może mieć siłę, jakie uwalniać emocje i uczucia. I co miał na myśli Brecht, pisząc, że to granat, co razi obie strony - pisze Ingmar Villqist w felietonie w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Kiedyś już pisałem dla katowickiej "Gazety". W 1991 roku przynosiłem Waldkowi Szymczykowi, wtedy zastępcy naczelnego, do pierwszej siedziby "Gazety" przy placu Andrzeja recenzje wystaw, wywiady, opowiadania i co tam wtedy było trzeba.

Pisałem te teksty na walizkowej maszynie Erica z 1924 roku. Jak kończyło się zdanie i trzeba było cofnąć wałek, odzywał się wewnątrz Erici słodki dzwoneczek. Napisałem kiedyś erotyk "Dla Erici Neuman" - mojej maszyny do pisania. Pracowałem wtedy, od 1988 roku, w Biurze Wystaw Artystycznych w Katowicach. Ówczesna dyrektorka, wspaniała Małgosia Panek, rozumiała mnie jak nikt i matkowała mi. Pozwalała na wiele. Pisać też. Miała anielską cierpliwość. Robiłem tam, co chciałem. Sporo wystaw i kilka głupot też. Ale z roku na rok, z wystawy na wystawę katowickie BWA w tamtych czasach zaczęło się liczyć w kraju. Dużo wtedy pisałem o sztuce. Także dla "Gazety". W 1994 roku, w maju, wyjechałem do warszawskiej Zachęty. Współpraca z "Wyborczą" się skończyła. Byłem zastępcą Andy Rottenberg do 2000 roku. Potem zajmowałem się już tylko sobą i teatrem. Kilka lat temu drukowałem jeszcze w "Gazecie", dwa razy, moje jednoaktówki w świątecznych, bożonarodzeniowych wydaniach.

Nie będę pisać felietonów o polityce, o śląsko-śląskiej wojnie na symbole, apokryfy i interpretacje faktów zapisanych w tomach zakurzonych archiwów, których i tak nikt nie czyta. Historyczne fakty nikomu nie są potrzebne w tej naparzance. A symbole i apokryfy tak. To śmiertelna broń - niszczy skutecznie jednych i drugich. Arsenały są ich pełne. Nikt nie wygra. Pozostaną głębokie leje w umęczonych głowach. Na dekady. Pat. Nikt nie ustąpi. I ja też.

Po zeszłorocznej premierze w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej mojej "Miłości w Königshütte" [na zdjęciu] dowiedziałem się, że jestem Niemcem, gestapowcem i "zdrajcą narodu śląskiego" i jeszcze wiele innych rzeczy. Wiem, jak by na takie obelgi zareagował mój dziadek Jan Faska. Bohater III powstania śląskiego, bitwy pod Górą Świętej Anny, odznaczony krzyżem Virtuti Militari, dowódca obrony Katowic w 1939 roku. Korfanty wiedział, do czego był zdolny mój dziadek. Jan F. Lewandowski pisał kiedyś o ich wzajemnych awanturach. Ja jestem artystą z szóstym krzyżykiem na karku. Jestem wnukiem Jana Faski. W Chorzowie jest ulica imienia mojego dziadka. Nikogo nie wolno bezkarnie obrzucać wyzwiskami. Bo to ciężki grzech.

Po prapremierze "Miłości w Königshütte", spektaklach w Chorzowie, Świętochłowicach, spotkaniach z widzami zrozumiałem wreszcie na stare lata, co znaczy pojęcie teatr społeczny, jaką może mieć siłę, jakie uwalniać emocje i uczucia. I co miał na myśli Brecht, pisząc, że to granat, co razi obie strony. "Miłość" to cezura w mojej teatralnej historii. Teraz wszystko jest już inaczej. I będzie. Lepiej, gorzej, ale inaczej.

Po obejrzeniu ważnego i pięknego spektaklu Roberta Tatarczyka w Teatrze Śląskim na podstawie książki Kazimierza Kutza "Piąta strona świata" zrozumiałem, że nic już nie powstrzyma procesu translacji naszej śląskiej historii i współczesności w przestrzeń sztuki wysokiej. To bardzo ważne. Chyba najważniejsze. Choćby nie wiadomo co kto napisał czy powiedział. Z tego co wiem, powstają trzy teksty teatralne o naszych śląskich sprawach pisane przez znakomitych autorów. W tym jeden autorstwa Romana Gatysa, dwukrotnego laureata konkursu na jednoaktówki po śląsku. To prawdziwy talent. Jakich mało. Rodzi się poza obmierzłymi teatralnymi układami. Jeśli wytrzyma, to nieraz jeszcze o nim usłyszymy. Nie będę pisać o odwołaniu dyrektora Muzeum Śląskiego.

Usiłowałem sobie przypomnieć, czy przez ostatnie już prawie trzydzieści lat, kiedy uczestniczyłem jako dyrektor dwóch galerii sztuki i twórca w polskim życiu artystycznym, słyszałem o odwołaniu jakiegoś dyrektora polskiego muzeum z powodów merytorycznych. To znaczy w związku z wystawą, jaką zrobił w swoim muzeum. Znałem dyrektorów odwołanych dlatego, że nie radzili sobie z finansami, z powodu konfliktu z zespołem, braku predyspozycji do pracy z dużym zespołem ludzi, brakiem odporności na stres, używkami. Takie tam. Ale nigdy nie zdarzyło się w polskim muzealnictwie, aby odwołano dyrektora za wystawę, której nie zrobił. Której nie ma. Za projekt. Za kontekst. Za symbole i apokryfy. Za Rację. Ewenement i precedens. Na Śląsku. Wara! I ani przystąp. Bo polegniesz. Napisałem niedawno tekst do "Fabryki Silesia" o tym, jak sobie wyobrażam życie kulturalne na Śląsku za dwie dekady. Pisałem m.in., że nowe Muzeum Śląskie będzie, wierzę w to, miejscem nowoczesnym i europejskim. Że zerwie ze schematem starodawnego nudnego przybytku z szurającymi papciami po skrzypiącym parkiecie i stanie się miejscem intelektualnej debaty na tematy żywo nas dotyczące, tak ze sfery stricte artystycznej, jak i politycznej, społecznej czy religijnej. Tematy dotyczące nie tylko nas, Ślązaków. Wszystkich. Bo Śląsk to kawał europejskiej historii. Powód dyskusji, kłótni, zacietrzewień, awantur, ale w najlepszej ze spraw. Prawdy. Która oczyszcza, wyzwala i pozwala patrzeć w przyszłość. Ale my mamy zesztywniałe karki od patrzenia wstecz. A każdy widzi tam to, co chce, albo to, co powinien. Albo musi. Czasem jeden i drugi politykier posmaruje nam zbolały kark kocią maścią, żeby mniej bolało. I tyle. Pewnie będzie nowy projekt wystawy. Będzie mniej bolało. Jednych. Drugich więcej.

Będę pisać o tych, o których nikt nie pisze. Bo to nieciekawy temat. Nudny. O artystach. Których znam, znałem. O tych, którzy już odeszli. O wspólnych z nimi sprawach, wystawach, spektaklach, projektach, co robili kiedyś, co teraz, o planach tych zrealizowanych i tych przegadanych przy "Bałtyku" na kartki i teraz przy herbacie. O ludziach, miejscach, rozmowach, kłótniach. O tym, co mi się będzie przypominać, co zdarzyło się wczoraj i dwadzieścia pięć lat temu. Nie będę pisać recenzji. Napisałem ich już tonę. Nie mają żadnego znaczenia po latach. Ani te, które ja napisałem o kimś, ani te o mojej robocie, które napisał ktoś. Ważne to, co się powie w cztery oczy. Czasem nie trzeba nic mówić. Wystarczy spojrzenie. Albo milczenie. Nie będę krytykować. Będę pisać o tym, co teraz i kiedyś. O sobie rzecz jasna. Bo moje ego sięga granic wszechświata, a od czasu, kiedy na orbicie okołoziemskiej krąży teleskop Huble'a, sięga jeszcze dalej. Jak to możliwe? Możliwe. Bo jestem artystą. Tylko artystą.

***

INGMAR VILLQIST

Człowiek teatru

Urodził się 53 lata temu w Chorzowie. Z wykształcenia jest historykiem sztuki. Kierował Biurem Wystaw Artystycznych w Katowicach, był wicedyrektorem Zachęty w Warszawie i wykładał w Akademii Sztuk Pięknych (w Katowicach i Warszawie). Przez kilka lat szefował teatrowi w Gdyni. Napisał i wyreżyserował wiele głośnych dramatów (w 2012 roku "Miłość w Königshütte", wystawiony przez Teatr Polski w Bielsku-Białej), a nakręcony przez niego w 2010 roku dramat "Ewa" na festiwalu Nowe Horyzonty został uznany za najlepszy debiut.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji