Urok melancholii
W ramach Festiwalu Literatury Irlandzkiej Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera wystawił sztukę współczesnego pisarza irlandzkiego Briana Friela pt. "Tańce w Ballybeg". Odniosła ona ogromny sukces w Ameryce i Anglii. A widać, że oddziałuje i na naszą publiczność fascynująco, może nawet hipnotycznie.
Przesyceni tempem akcji filmów w tv i kinach, z satysfakcją, choćby podświadomą, poddajemy się urodzie rozlewnej opowieści o pięciu siostrach, które skromnie bytują na odludziu. Opiekują się one zdziwaczałym bratem oraz synem jednej z nich. Ten syn istnieje na scenie prawie wyłącznie jako narrator, wybiegający czasem w przyszłość - smutną i beznadziejną dla całego ich domu.
W opowieści, która, rzec można - spływa na nas ze sceny - mało się dzieje. Od początku wiemy, bo pomaga nam i narrator, że wszystko potoczy się smętnie i właściwie nie należy oczekiwać pomyślnych zmian w życiu rodziny. Jednakże uroda całej melancholijnej opowieści sprawia, że "Tańce w Ballybeg" nie mają formy tragicznej. Działają bardzo sugestywnie całym obrazem. Zalegają w naszej pamięci, utrwalając niedawny jeszcze kształt ubogiej wsi irlandzkiej.
Akcja rozgrywa się w konkretnym regionie Irlandii, w 1936 roku. Ale nastrój spokojnej akceptacji losu, przy tym atmosfera nieustannie pulsujących małych nadziei i zawodów jest ciągle bliska każdemu z nas, również i dzisiaj.
W spektaklu bierze udział 8 osób - są to znani artyści. Jednak widownia przede wszystkim odczuwa rolę reżysera Judy Friel. Aktorstwo konsekwentnie (i chyba twardą ręką) zostało podporządkowane ogólnej koncepcji przedstawienia. Wyszło to na dobre spektaklowi, a chyba i aktorom. Jedynie Ewa Dałkowska w roli Kate jak gdyby nie mogła rozsmakować się w ogólnej aurze. Być może tylko w premierowym przedstawieniu. Po prostu trudno tym razem było odnaleźć to swobodne, bogate aktorstwo Ewy Dałkowskiej.
Intencje reżysera najpełniej, jak się wydaje, wyraziła Joanna Żółkowska (Maggie) oraz Piotr Kozłowski (Michael) - subtelny, powściągliwy narrator. Joanna Żółkowska (Maggie) potrafiła - nie odrywając się od bardzo wyraźnej gry zespołowej - być dziewczyną ogromnie żywiołową, pełną wewnętrznej radości. Franciszek Pieczka (Jack) jak zwykle na scenie był człowiekiem niby mało komunikatywnym, odbierającym sygnały z zewnątrz, jakby z dystansu, mającym przy tym wewnętrzne ciepło i życzliwość dla otoczenia. Jerzy Zelnik (Gerry), sceniczny lekkoduch, świetnie łączył w swojej roli postać utracjusza i zabiedzonego domokrążcy.
Cały spektakl, z ładną, realistyczną scenografią Krystyny Kamler, przemawia do widza jakby niepełnym głosem, jakby nie dopowiada wszystkiego do końca, choć wszystko przecież wiadomo. Można go przyrównać do pięknego, rozległego pejzażu Irlandii.