Artykuły

Radość ssaka

"być sobie jednym / taki traf mi się"

Miron Białoszewski

Pan Biedermann siedzi w fotelu i pali ulubione cygaro. Chwila, dwie chwile, pięć - i nic. Siedzi i pali. Po drugiej zaś stronie rampy zwarty zastęp niestrudzonych poszukiwaczy podtekstów wyciągnął już swoje dłutka i przystąpił do patriotycznego dłubania. Z faktu bowiem, że "Biedermanna i podpalaczy" wyreżyserował Mikołaj Grabowski, tylko jedno może wynikać. Polska mianowicie oraz drążenie aktualnej kondycji duszy Polaka. Max Frisch zatem - jak zresztą wszystko, czego się Grabowski tknie - również musi być o nas. Ergo - harcerze muszą dłubać. Przeciwko czemu nadwiślańskiemu on tak siedzi? Cisza. W jakiej patriotycznej sprawie pali? Znowu cisza. Czy dym cygara jest gorzką aluzją do naszych nieuleczalnie zadymionych polskich dusz? Cisza zaczyna harcerzy uwierać. A cygaro? Czyjego długość nie jest aby szyderstwem z mizerii wciąż aktualnego myślenia sarmackiego? Zero, pustka, rozpacz. Męska rozpacz prawdziwego harcerza, który nie jest w stanie pojąć, jak to się mogło stać, że dłuto, którym wcześniej był w stanie dodłubać się ojczyzny choćby w kiju od szczotki, niniejszym - wymięka. No, jak to się mogło stać, szanowny recenzencie o nastawieniu patriotyczno-umoralniąjąco-stadnym?

Otóż tak, że w siedzeniu i paleniu Biedermanna nie ma niczego poza tym, co jest. Po prostu. Biedermann siedzi i pali, gdyż akurat tak mu się podoba, nie zaś po to, by dać coś głębinnego do zrozumienia. Ba! Cały spektakl jest taki właśnie. W zalewie żałosnej, mniej lub bardziej skrytej publicystyki teatralnej wreszcie pojawiło się dziełko, które nikogo nie poucza, jak żyć. Widz nie musi tutaj być prawidłowym obywatelem-Polakiem. Może spokojnie pozostać - jak mawiał Białoszewski - tylko ssakiem. Na domiar wytchnienia - ssakiem najzupełniej prywatnym.

Ssak zatem, na swój pojedynczy, intymny rachunek, ogląda smutną historię pana Biedermanna - innego ssaka, równie pojedynczego, reprezentującego przede wszystkim siebie. I dokładnie dlatego ssak zaczyna wierzyć ssakowi. Oto w mieście wybuchają pożary. Nikt nic nie wie, każdy boi się wszystkich, wszyscy - każdego. Z dnia na dzień strach pęcznieje. Zasłania się okna, rygluje drzwi, przyciemnia światła. Ludzie udają nieobecność, przechodzą w szept. I zgrywają się na normalność. Pan Biedermann siedzi i pali ulubione cygaro. Wspaniały obrazek, tyle że w salonie nawet dym z cygara ma nerwy na wierzchu. I naraz - puk, puk. To wystarcza. Pan Biedermann zaczyna się kruszyć. Dziwni panowie przyszli prosić o gościnę na stryszku. I gościna będzie im dana. Tak właśnie, gdyż Biedermann stosuje klasyczny manewr człowieka pragnącego przeżyć - o sekundę za długo odwleka definitywne "nie". Reszta okaże się prostą konsekwencją tej sekundy. Biedermann będzie próbował udomowić gości, oswoić ich, jak się oswaja kota. Lub śmierć. Czyli bez efektów. Od czasu do czasu pogada z panami, zaprzyjaźni ich z żoną, zaprosi na wystawną, gorącą kolację, pełną wina i elegancji. I nie uwierzy w oczywistości. Prawdę weźmie za żart, dowcip - za istotę sprawy. Od początkowego puk-puk aż do finałowego "proszę" Biedermann sam ze sobą bawić się będzie w kotka i myszkę. A oni okażą się niezmiennie wspaniali. Delikatni, grzeczni, wszechstronni psychologicznie, wytrawni gracze. Jak każde inteligentne zło. Ulepią sobie Biedermanna wedle własnych potrzeb. Na koniec, gdy kolejny pożar będzie już przygotowany, poproszą gospodarza o zapałki. I te - jak niegdyś gościna - będą im dane. Nad zapałkami padnie sakramentalne "proszę". Panowie udadzą się do swoich spraw. W salonie pozostaną resztki pieczonego drobiu. Oraz pan Biedermann wpatrzony głęboko w oczy pani Biedermann.

Czyżby moralitet? Wolne żarty! Moralitet to królestwo tez, pedagogiki, to pouczanie, jak żyć. Moralitet to nuda oczywistości. Moralitet to dawny Grabowski - specjalista od teatralnej ex-cathedralności, wymachiwania linijką, stawiania pał z polskości i z wad narodowych, od chłostania rodaków za wszystko i za nic. W "Biedermannie..." Grabowski schodzi z mównicy. Odrzuca plakatowość, rezygnuje z poetyki publicystycznego kabaretu, ucieka z ulicy. Wraca do teatru. Do delikatnego, wyzbytego nachalności teatru. W "Zdradzonych testamentach" Milan Kundera pisze o powieści, iż jest: "terytorium, na którym osąd moralny jest zawieszony. Zawieszenie osądu moralnego nie jest niemoralnością powieści, jest jej moralnością. Moralnością, która przeciwstawia się nieugiętemu ludzkiemu zwyczajowi sądzenia natychmiast i bez zrozumienia". Gdy zastąpimy powieść teatrem, będziemy wiedzieć, czym jest dobry teatr. Będziemy zarazem w samym środku przedstawienia Grabowskiego, czyli w teatrze, który nie rozwiązuje, lecz stawia problemy, daje do myślenia. Ssak zaś niechaj martwi się dalej sam.

Grabowski rezygnuje nie tylko z mównicy. Rezygnuje - co o wiele ważniejsze - z dawnego aktorstwa, że tak powiem, futerałowego. Futerał, na skrzypce choćby, to forma, która reprezentuje wszystkie skrzypce świata. To piękne - i smutne zarazem. Nikt jeszcze nie zagrał na futerale. Dawniej aktorzy Grabowskiego grali futerały. Jak miała być - na ten przykład jedynie - baba, to baby nie było. Za to była na scenie idea baby jako takiej, stąpała baba w ogóle, baba wzorzec, baba wielokrotna fuzja wszystkich polskich bab, baba papier, baba forma, baba, której nie dało się uszczypnąć. A co komu po babie nie-uszczypliwej? I jaki właściwie sens przemycić można na krawędziach ludzkich futerałów? Problemem "Biedermanna..." jest problem źródeł zła, granic moralnego relatywizmu i ich rozciągliwości. Problemem jest pytanie, jak dalece i czy w ogóle możemy omijać prawdę, gdy w grę wchodzi życie. Ssak zabierze to pytanie do domu jako swoje. Uwierzy w jego realność. Tak jest zawsze, gdy teatr operuje ludzkim konkretem, gdy podniebne idee przyszywa do pojedynczych ciał. Z futerałów wyskoczyły Grabowskiemu indywidua i odtańczyły problem. I to jak! Aż chce się myśleć. Oraz pochwalnie przepisać afisz, co przecież nie ma sensu.

Nie ma sensu choćby dlatego, że w istocie tyleż tutaj o spektakl jako taki chodzi, co raczej o jego, by tak rzec, dziwaczność na tle tendencji ogólnej. Jest bowiem jakoś tak, że dziś z teatru coraz trudniej wyjść o własnych siłach. Muszą pomagać rodacy. Powoli snuć się zaczyna mgła kolejnej wersji tzw. wielkiego zbiorowego obowiązku. Że niby wspólnie winniśmy odczuwać, działać, odbierać, pracować nad sobą i analizować aktualny stan polskości na tym łez padole. Na przykład - stan bezpieczeństwa w parkach lub też poziom telewizyjnych "Dziadów" w reż. Jana Englerta. Dlaczego wspólnie? Bo w kupie raźniej oraz ambitniej, gdyż ogólnospołecznie. Stadna tendencja w naszych teatrach przejawia się głównie w sferze estetyki. Niestety. Coraz częściej mówi się do nas w klimacie dojmująco bezcielesnej 2.os. l.mn. Wy. A tu nagle Mikołaj Grabowski, który robi niezłego psikusa! Mówi do nas, czyli do każdego ssaka z osobna - on, wielki bard nadwiślańskiej zbiorowości - w 2.os. l.poj. Ty, mówi. I ssak słucha. Słucha nawet pomimo nieszczęsnego, dziejącego się w piekle epilogu, który to epilog Grabowski powinien zlikwidować jak najprędzej. Byłoby czyściej, gdyby spektakl kończył obraz ludzkich galaret, wpatrujących się w siebie nad zimną już kaczką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji