Artykuły

Pali się!

W "Jaju węża" Bergmana jest taka scena, w której poddana eksperymentowi kobieta zostaje zamknięta w jednym pomieszczeniu z dzieckiem. Nic by w tym nie było dziwnego, gdyby nie fakt, iż niemowlę ma uszkodzony mózg i bez chwili przerwy płacze. Kobiecie początkowo żal maleństwa, ale z biegiem czasu narasta w niej agresja prowadząca do morderstwa. Nieustający płacz stał się dla niej piekłem na ziemi. W "Biedermannie i podpalaczach" Maxa Frischa, granym na scenie Miniatura, jedną z uciążliwości piekła jest dochodzący zza sceny krzyk niemowlęcia.

Oczywiście nie można porównywać przedstawienia Mikołaja Grabowskiego z filmem Bergmana, ale już choćby same skojarzenia, które ono przywołuje, połączone z subtelnością gry aktorów oraz inteligentnym humorem powodują, iż całość składa się na niezwykle udane widowisko i kawał dobrej teatralnej roboty, którą tak rzadko widuje się na naszych scenach. Na dodatek reżyser nie wpadł na szczęście na pomysł, by sztukę Frischa potraktować jako metaforę faszyzmu, komunizmu czy innych totalitaryzmów, ale wydobył z niej prawdę o człowieku, tak bardzo bliską współczesnemu widzowi.

Bo czyż każdy z nas choć raz w życiu nie uległ pokusie oswojenia zła, tak jak to usiłował zrobić Bogumił Biedermann, wpuszczając do swego domu podejrzanego typa. Grający znakomicie tytułową rolę Mariusz Wojciechowski daje sobą manipulować, by nie okazać się egoistycznym, pozbawionym skrupułów burżujem, którym w rzeczywistości jest, o czym świadczy choćby sprowokowanie samobójstwa zwolnionego pracownika.

Tak naprawdę Biedermann, jak i jego żona Babette (wyjątkowo subtelnie wycieniowana, świetna rola Iwony Bielskiej), są śmiertelnie przerażeni grasującymi po mieście podpalaczami. Dlatego, gdy pojawiają się w ich domu dziwni osobnicy (Maciej Jackowski i Zbigniew Ruciński), będą starali się im podlizać zapraszając nawet, wbrew zdrowemu rozsądkowi, na uroczystą kolację. Małżeństwo nie przyjmuje do wiadomości faktu, że ich stabilna egzystencja jest poważnie zagrożna.

Wszystko to dzieje się w mieszczańskim salonie, wybudowanym na scenie przez Krzysztofa Tyszkiewicza. Kiedy odsunie się boczna ścianka, zobaczymy strych, na który podpalacze przytaszczyli beczki z benzyną. Są oni na tyle bezczelni, że proszą gospodarza o pożyczenie zapałek. Niezależnie od tego, czy on im je da czy nie, i tak musi dojść do tragedii. I właśnie o tym również jest to przedstawienie, o nieuchronności losu i przeznaczeniu, na które nikt z nas nie ma wpływu.

Po pożarze Biedermannowie trafią do piekła. Ale nawet tu, jak i w niebie, system wartości został na tyle naruszony, że człowiek nie będzie mógł nawet spokojnie odpokutować za swoje grzechy. Zdenerwowany tym co się dzieje na wysokościach, główny diabeł postanawia, wygasiwszy uprzednio przy pomocy zabawnego chóru strażaków kotły, zamknąć swój interes i wrócię na ziemię. Tam nigdy nie zabraknie niezbędnego mu do szczęścia zła.

Mikołaj Grabowski jest specjalistą od pożarnictwa. Pamiętamy jego głośny monolog, zatytułowany "Poli się!". W obecnie zrealizowanym spektaklu już się nie poli, a pali. Ta mała różnica tkwiąca w jednej literze powoduje, że "Biedermanna i podpalaczy" można zaliczyć do mądrych, dających do myślenia, acz niejednoznaczych przedstawień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji