W poszukiwaniu tożsamości
Do teatru Różewicz wkroczył "Kartoteką", którą ukończył w 1959 roku. Jest to utwór bardzo ważny w jego dorobku. Jest jakby zbiorem jego wielu wcześniejszych zdziwień i początkiem nowych. "Kartoteka" okrążyła wiele naszych scen, po czym nie poszła w zapomnienie. Wraca. Skromna objętościowo (w wydaniu książkowym, razem z załączonymi odmianami tekstu, ledwo przekroczyła 40 stron), z pozoru montaż obrazków scenicznych i skeczów, jest ogromnie zagęszczona. Kryje sporo zagadek, do których pasują różne rozwiązania. Jest odporna na różnorodne operacje reżyserskie. Można skracać sceny, można je przestawiać, można dopisywać słowa lub dodawać całe wiersze. Przemieszczają się wtedy akcenty. Rdzeń pozostaje niewzruszony. Tym rdzeniem jest Bohater bez tożsamości. Przedstawienie jest - z punktu widzenia publiczności - próbą ustalania tej tożsamości. Materiałem do tego są strzępki rzeczywistości, wspomnień, snów i majaków Bohatera. Jedne wydają się nieważne, inne są ważne pozornie, jeszcze inne budzą zaufanie. Co tu jednak jest prawdziwe, a co nie? Rekonstruujemy człowieka, ale co jest jego istotą? Łatwo którąś z jego masek wziąć za twarz. Czy wtedy to też będzie ON? Bohater nie ma nazwiska, nie ma twarzy, choć w przedstawieniu użycza mu jej aktor. Jest jak wyłowiona z wody ryba, nie inna - na oko - od tych wszystkich, które uszły sieci, choć to przecież osobne, niepowtarzalne istnienie. Niepowtarzalne? W którym wymiarze? Niepowtarzalne indywidualne flaki, wątroba, komórki? Niepowtarzalna, jednostkowa osobowość? Właściwie każdy z nas - jak wiadomo - ze swoimi niepowtarzalnymi flakami i własną osobowością jest tylko jeden. Dlaczego tedy prawie każdy może mieć prawo do jakiegoś utożsamiania z Bohaterem? Jesteśmy jedyni, czy tacy sami, jednakowo przemaglowani przez standardowe wychowanie, przygięci do ziemi tymi samymi podmuchami wiatru historii, zasypani pod jednym usypiskiem informacyjnych śmieci, poddani próbom takich samych banalnych sytuacji...? Kukłą jest Bohater czy żywym prawdziwym istnieniem?
Reżyser wrocławskiego przedstawienia "Kartoteki" Tadeusz Minc odpowiada na to pytanie, że to jakby to samo. Białe kukły towarzyszą nam w szatni, towarzyszą na widowni. Na scenie też żywy aktor wymienia się z martwą kukłą na początku i na końcu przedstawienia. Wszystko jest tu wymienne. Współuczestniczymy w osaczaniu Bohatera, ale i włazimy w jego skórę, wcale w tym celu nie musząc wychodzić z własnej. Jego pokój z łóżkiem usytuowanym na przecięciu dróg, w którym krzyżuje się rzeczywistość i senne majaki, nie jest odcięty od nas na widowni. Jesteśmy jakby w środku. Zza naszych pleców wychodzą "geodeci", spośród nas wyskakuje Bobik; wielokrotnie - skutecznie i zasadnie - łamie się tutaj podział teatru na dwie części Co jest prawdziwe? Bohater ogląda rękę i ma nadzieję, że to jego ręka, jego własna, rzeczywista, z którą może zrobić co chce. Może? Ta ręka przecież klaskała, choć on nie klaskał. Spośród wielu przechodniów Wujek wydaje się prawdziwy, na tyle przekonujący Bohatera, aby właśnie jego wybrać na słuchacza skargi o tym, jak "nie może zamienić się w człowieka". Ale przez skargę nie odnajdzie się siebie. Bohater intuicyjnie czuje, że trzeba jej szukać w środku. Stara się odizolować, uciec pod prześcieradło, patrzeć zamkniętymi oczami, bo wtedy widzi najlepiej. Chociaż, chociaż i to wydaje się złudzeniem...
Ale nie przejmujmy się. To tylko jednak zabawa w teatr, ułożona ze zdziwień naiwnego poety. Nawet jeśli gubimy w nim pewność własnej tożsamości, odzyskujemy ją już w szatni, a pogłębiamy cisnąc się do tramwaju... Przemawia do mnie ta wersja "Kartoteki". Jest w tym niemała zasługa aktorów. Bohaterem jest Zdzisław Kozień, duże zwaliste chłopisko i zarazem, dziecko, pogubiony, nie pozbierany, zmęczony i nasycony zdziwieniem, którego tak wiele w Różewiczowskiej poezji. Nie kreuje postaci, bo jaka to postać? Stara się po prostu intensywnie być na scenie. Znakomitą natomiast postać Tłustej Kobiety stworzyła, Jadwiga Skupnik, wydobywając z tego epizodu różnorodne aspekty, od nieuniknionego (choć na swój sposób tragicznego) komizmu, po smutną prozę dramatu przemijania, więdnięcia emocji, zasychania pamięci, aż po gorzką konstatację: "Jakże świat się zmienił. Ludzie są zupełnie obojętni na cierpienia swych bliźnich".
W Chórze zostali obsadzeni Zygmunt Bielawski, Andrzej Borysiewicz i Zbigniew Lesień. Zmieniają kostiumy, by wieszczyć, aranżować zdarzenia, dopingować i maltretować Bohatera. Partnerują mu w teatrze, zwącym się "Operetka narodowa", gdzie Bohater jakby miał pewien etat administracyjny. Rodzicami, śmiesznymi, zapóźnionymi, naiwnymi rodzicami są Iga Mayr i Tadeusz Kozłowski. Upamiętnili się w epizodach Łucja Burzyńska, Ferdynand Matysik, Tadeusz Skorulski i inni. W obsadzie znalazło się osiemnaście osób. I generalnie - jest to obsada właściwa.
Kiedy przedstawienie się skończyło, ze zdziwieniem odkryłem, że przesiedziałem blisko dwie godziny bez żadnych odczuć znużenia lub zniecierpliwienia. Kłóci się to z ustaleniami psychologów na temat optimum koncentracji człowieka. Musiało to być rzeczywiście bardzo dobre przedstawienie.