Dylemat z markizem S.
Sześć kobiet rozprawiających o słynnym markizie, który - nie zdradzam tajemnicy, wystarczy rzucić okiem na obsadę - do końca nie pojawi się na scenie to, wydawałoby się, potrawa dla najzagorzalszych amatorów teatru. Jednak dania, które Stary Teatr serwuje na Scenie Kameralnej - sztukę Mishimy "Markiza de Sade" w reżyserii Tadeusza Bradeckiego - warto skosztować.
"Niczego nie poznasz, jeśli nie poznałeś wszystkiego, a jeśli jesteś nieśmiały i powściągasz swoja naturę, to wszystko umknie ci na zawsze" - pouczał w "120 dniach Sodomy" markiz Donatien Alphonse Francois de Sade, wyrażając poglądy bliskie zuchwałym i ciekawym naturom, które brzydzą się bierną wegetacją. Kim był markiz de Sade - wcieleniem zła czy śmiałym odkrywcą nieznanych stref? Czy tacy jak on dotykają absolutu, czy też niebezpiecznie poszerzają granice tolerancji zła? Jak poradzić sobie z kimś, kto tak demonstracyjnie odrzuca przyjęte kanony zachowania? Kobiety, którym Yukio Mishima kazał mierzyć się z tymi pytaniami, znajdują bardzo różne odpowiedzi. Madame de Montreuil (Anna Dymna), teściowa występnego markiza, szacowna, znająca życie matrona, wszelkimi - dobrymi i złymi metodami - pragnie zięcia izolować i leczyć. Jego żona, Markiza de Sade (grana z neurotyczną determinacją przez Ewę Kaim) pragnie podążyć za nim w kuszące, nieznane przestrzenie w imię specyficznie pojętej cnoty bezgranicznego oddania mężowi. Dla cynicznej i rozpustnej pani de Saint-Fond (Iwona Budner świetnie łączy wyniosłość i poczucie humoru) nieodparty urok mają próby dotarcia do najciemniejszych, najbardziej odrażających pokładów w człowieku. Pani de Simiane (Magda Jarosz balansuje na granicy poczciwości i dewocji) wierzy, że przed zakusami zła obroni ją szaniec z różańców i modlitewników. Małgorzata Gałkowska sugestywnie wciela się w postać młodszej siostry markizy, Anny, dla której paktowanie ze złem to sposób na wygodne życie. I tylko służąca Charlotta (Ewa Kolasińska), zabawna i intrygująca, milczy na ten temat. Bohaterki, zamknięte w błękitnym buduarze, stopniowo się odsłaniają; ich słowa czasami dyskretnie popiera subtelny akcent (na przykład świetny obraz z dymiącą, czerwoną wanną).
Mishima i Bradecki pokazują życie jako nieustanną huśtawkę między nudą a cierpieniem, normalnością i szaleństwem, tym co jasne i mroczne w nas. Ścieżkę pomiędzy tymi skrajnościami każdy wytycza sam.