Artykuły

Alicja w ultrafiolecie

Zaczniemy od finału. Czyli od entuzjastycznych owacji nadkompletu publiczności, po których nie należało­by już niczego dodawać. Wszak reak­cja widzów jest ostatecznym potwier­dzeniem sukcesu przedstawienia i jego współtwórców. Niedzielna premiera "Alicji w krainie czarów" wg Lewisa Carrola w Białostockim Teatrze Lalek była zatem sukcesem.

Autor scenariusza i zarazem reżyser - Wojciech Kobrzyński do końca skry­wał w tajemnicy swoją koncepcję insce­nizacji. Nic też dziwnego, że zaskoczył wszystkich efektami: dzięki wykorzysta­niu techniki tzw. czarnego teatru, kraina czarów Alicji zyskała wymiar fantastycz­ny, a zamieszkujący tam bohaterowie przybrali kształty - za sprawą scenografii Marii Kostrzewskiej - zupełnie nieocze­kiwane.

Czarny teatr stał się głośny na świe­cie parędziesiąt lat temu. Zachwycające były wtedy m.in. bułgarskie etiudy. W naszym regionie zasłynął z tej formy pan Brzeziński w Łomży, a białostocka pub­liczność mogła oglądać w ub. roku kana­dyjski spektakl o tematyce indiańskiej na deskach Teatru Dramatycznego podczas Międzynarodowego Tygodnia Teatru.

Wizualny kształt BTL-owskiego przedstawienia sprowadza się do zderze­nia z czarnym tłem fantazyjnych postaci (Alicji, Królika, Kota Dziwaka, Susła, Kapelusznika, Księżnej kołyszącej prosię i Królowej posyłającej wszystkich na ścięcie) "wystrojonych" ultrafioletowym światłem. To właśnie jest główny efekt artystyczny czarnego teatru: tak pomy­ślane kształty i kolorystyka lalek, żeby ich odblask w ultrafiolecie mógł żyć własnym życiem we wszechobecnej czerni, dając przy tym złudzenie trój­wymiarowości.

Rzecz jasna, nie byłoby owego życia bez sprawnej, płynnej animacji, której mistrzów widzowie zobaczyli dopiero po przedstawieniu. Niestety, czarne kostiu­my aktorów, a po odsłonięciu twarzy - ciemne okulary nawet stałym bywalcom BTL nie bardzo pozwoliły rozszyfrować Alicję Bach, Sylwię Janowicz-Dobrowolską, Elizę Krasicką, Małgorzatę Płoń­ską, Marię Rogowską, Mirosława Wieńskiego i Adama Zielenieckiego.

Tak więc, nie wiadomo, komu za­wdzięczał swoje, przyjęte brawami, cho­reograficzne umiejętności Niby-żółw, komu - Smok, i kto tak wspaniale "oży­wił" błękitny ogonek Królika. Jedyną prawdziwą postacią w żywym planie po­śród ultrafioletu była Alicja Ewy Dobro­wolskiej, która odrobinę rozczarowała niżej podpisaną, kiedy w finałowej scenie żadnym gestem nie wyraziła zachwytu zaczarowanym ogrodem, który okazał się tak nieziemsko rzeczywisty.

Końcowe owacje małej i dużej publi­czności niewątpliwie przypadły efektom wizualnym przedstawienia. Co do war­stwy "dźwiękowej" - muszę się przycze­pić. Muzyka (Edwarda Sielickiego) zy­skałaby na urodzie, gdyby emitowano ją o ton ciszej. Na hałaśliwym tle z trudem udawało się rozpoznawać tekst, który zresztą czasami ginął także bez muzyki. Specyficzny humor "Alicji..." mogli wy­łowić przede wszystkim ci, którzy lekturę zakodowali jeszcze w latach szkolnych. Ich dzieci tego nie złapały w całości. Przynajmniej te, z którymi rozmawiałam po premierze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji