Zakonnice grzechu warte
Tylko wtedy gdy aktorki śpiewają, ginie poczucie traconego czasu.
Tytuł nowego musicalu z Teatru Rozrywki jest specjalny. Zawiera w sobie nieprzetłumaczalną na język polski grę słów i amerykańskie odniesienia kulturowe. Związany ze słowem nun - zakonnica i sense - sens, co tłumaczyłoby się metaforycznie i frywolnie - "Pomysłowe mniszki".
Tytuł tej recenzji również jest specjalny. Stanowi zabawną prowokację, uderzającą w pewien mechanizm. Chcę unieważnić ów mechanizm, który narodził się w związku z filmem Antonii Bird "Ksiądz". Chcę, by dzieło sztuki było postrzegane w kategoriach artystycznych, poza histerią moralnie zakłamanych bigotów i dewotek - cóż im do wartościowania w sferze rzeczy ulotnych i nieokreślonych; jakie prawo zezwala na ograniczanie twórczej ekspresji. Prawo boskie? Kościelne? Ludzkie? Każdy ma przecież prawo do przedstawienia swojego punktu widzenia - nikt mu tego odbierać nie powinien.
"Nunsense" dotyka dla odmiany sfery habitów. Oto pięć zakonnic pod jakimś tam pretekstem organizuje taneczne i śpiewne show ze swoim udziałem. Każda z nich ma do opowiedzenia własną historię, swój charakter, swoje śmiesznostki. I to wszystko. Jak przystało na tę formę sceniczną - fabułka jest zredukowana do minimum, a głębszych treści w ogóle nie ma. To naturalne. Istota "Nunsense" miała tkwić w celnym sloganie reklamowym, wymyślonym chyba przez niezłego copywritera: "Śmiejąc się nie grzeszysz". Być może. Ja jednak zgrzeszyłem niecnie. Nie doceniłem bowiem poczucia humoru autora musicalu Dana Goggina. Stworzył on libretto, które w żadnym wypadku nie sili się na dobry, przaśny (nie marzę o subtelnym) dowcip. A dowcip jest jedynym fundamentem tej sztuki. Na nim oparta jest cała płaszczyzna dziania się. Zakonnice po kolei, solo, w duecie albo całą piątką, wpadają na scenę, mówią, zwracają się do publiczności, zadają jej głupie pytania, otrzymują głupie odpowiedzi, potem śpiewają, tańczą, siadają na krzesełkach, wyginają się. Wszystko w końcu staje się monotonne, jednostajne, oparte na tych samych chwytach. Nie mogę jednak pominąć wielkiego, naprawdę twórczego wkładu chorzowskich artystów, którzy z fatalnego materiału zrobili wszystko, co zrobić można. Postawili na stronę muzyczno-wokalną, i ona tutaj jest najważniejsza. Nie można przekreślić wartości tego spektaklu przez wzgląd na wspaniałe głosowe kreacje pięciu gwiazd chorzowskiej sceny. Tylko wtedy gdy aktorki śpiewają, ginie poczucie traconego czasu. Kiedy jednak muszą wrócić do tekstu - chciałoby się uciec daleko.
Marta Kotowska, Joanna Budniok-Machera, Maria Meyer, Barbara Lubos-Swięs i Marta Tadla to owe zakonnice grzechu warte. W habitach tego nie widać, ale i tak wiadomo. Tutaj śpiewają doskonale, jakby wiedząc, iż tylko to je ratuje. Pięć różnych głosów, różnych tonacji, możliwości i barw. Budzi uznanie - po raz pierwszy na scenie Teatru Rozrywki - Marta Tadla jako siostra Mary Hubert. Jej finałowa pieśń to najmocniejszy akcent spektaklu. Niezapomniany. Maria Meyer w roli Mary Amnezji jest zdziwieniem i subtelnością. Budzi porównania z poprzednią rolą - wielkiej Evity. Ale mówiąc szczerze - nie bardzo potrafię opisać interpretację tych ról. Bo poza obecnością postaci jako takich - ról nie było. To zasługa Goggina. Pozostaje tylko zachwycać się ekwilibrystyką głosową aktorek, a o tym pisać trudno, lepiej słuchać.
Marcel Kochańczyk umiejętnie zatuszował to, co można było zatuszować, poprawił niektóre niedoskonałości dramaturgiczne, zapełnił największe dziury, ale i tak "Nunsense" sam w sobie jest do kitu i na polskich scenach nie wróżę mu powodzenia. Reżyser Kochańczyk - jakby wszystkich autorskich okropności było mało - dodał własną: granatową paskudną ścianę tła, które w zetknięciu z czernią habitu przygnębia do ostateczności. Wolę Kochańczyka reżysera niż Kochańczyka scenografa.