Artykuły

W cieniu komety

Na początku wszystko jeszcze było możliwe. Mały Mamiliusz poproszony przez królową Hermionę o opowieść zapytał: "Smutną opowieść czy wesołą?". Królowa najpierw chciała opowieści najweselszej, ale w końcu uwierzyła, że "zimą najlepsza jest smutna opowieść". Wszystko mogło się zdarzyć, dopóki król Leontes nie zawołał gniewnie: "Dość tego dobrego". Światem zawładnął gniew i zazdrość. Mamiliusz stracił kontrolę nad opowieścią i umarł przerażony tym, co się stało na dworze króla Leontesa - jego ojca. Stał się ofiarą własnej opowieści i odtąd już nie wiadomo co zmyślenie, a co prawda.

Krzysztof Warlikowski rozpoczyna swą "Zimową opowieść" właśnie od rozmowy Hermiony z Mamiliuszem, która w tekście dramatu pojawia się dopiero w akcie dru­gim. Rysuje w ten sposób pejzaż konwen­cji, przypomina o umowności opowieści - widowiska. Od samego początku tworzy też aurę niedosiężnej błogości i spokoju. Hermiona i Mamiliusz stoją przy zawieszonym z przodu sceny oknie. Ich oczy roziskrza światło. W głębi przykryte matową folią spo­czywają gwiazdkowe prezenty. Za chwilę spod plastikowej zasłony zabłysną światła choinki, a spod ziemi wyjdzie Błazen, który przyprowadzi cudowną orkiestrę dętą i wy­czaruje zimę. Gęsto sypnie białym styropia­nowym śniegiem. Podest sceny (wyraźnie wyodrębniony, tak by nie zapomnieć ani na chwilę o tym, że jesteśmy w teatrze) przy­pomina szklaną bańkę z anielskim widocz­kiem, na przykład zamkiem na wysokiej górze, wodą i pływającym w niej śnieżkiem. Każdy w dzieciństwie coś takiego miał albo chciał mieć. Wystarczyło potrząsnąć i zaczy­nał padać śnieg. Można było rozpocząć zi­mową opowieść.

Hermiona na Gwiazdkę otrzymała wózek dla dziecka, które nosi w swoim łonie, wózek iście królewski, wykonany z przeźroczystego plastiku, Mamiliusz - konia na biegunach. Ma też karabin - za­bawkę, nie pasujący zupełnie do świątecz­nego nastroju. Strzela z niego do Hermio­ny, która udając zabitą upada. Oto zapo­wiedź tego, co za chwilę się stanie. Jeszcze chwila i nie będzie odwrotu. Niczym nie uzasadniona, zupełnie irracjonalna, pozba­wiona jakichkolwiek przyczyn zazdrość Leontesa zniszczy wszystko. Odda na pa­stwę namiętności harmonię i niewinność rodziny i królewskiego dworu. Tak jakby nad Sycylią przeleciała zła kometa, gwiazda, w cieniu której, a właściwie w świe­tle której toczy się zimowa opowieść. Atak zazdrości Leontesa mogła spowodować tylko czarna żółć, źródło zgubnych pasji, motor działania melancholików. W ujęciu Warlikowskiego jest bowiem "Zimowa opowieść" sztuką o melancholii, której przeciwstawiony jest sangwiniczny cha­rakter pasterskich scen rozgrywających się w Czechach. Zło jest irracjonalne, nie wia­domo skąd się bierze, ale kiedy już się pojawi, nie można go łatwo pokonać. Hi­storia świata, również ta najnowsza daje dowody wyłącznie w tej sprawie. Przyznam szczerze, że dawno nie wi­działem tak starannie i pięknie zrobione­go przedstawienia. Kunszt reżyserski Krzysztofa Warlikowskiego połączony ze wspaniałym talentem Małgorzaty Szczę­śniak - scenografki stale współpracującej z Warlikowskim - daje efekty, jakie trud­no dziś znaleźć w polskim teatrze. Nie tak dawno recenzowałem udaną "Elektrę" wystawioną przez spółkę Warlikowski - Szczęśniak w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Już wtedy do tej spółki przy­stał szczęśliwie Paweł Mykietyn - jeden z najzdolniejszych młodych kompozytorów polskich, który ostatnio nie szczędzi sił w pracy dla teatru i komponuje muzykę, która staje się jednym z głównych bohate­rów przedstawienia. "Zimowa opowieść" to kolejny etap przywracania wiary w to, że teatr w Polsce nie ma jeszcze wszyst­kiego za sobą, że pokolenie reżyserów trzydziestoletnich nie pozwoli na to, by wszystko pogrążyło się w nijakości i głu­pawych zabawach, Robionych mniej lub bardziej pod publikę! Wracajmy jednak do opowieści o ,,Zimowej opowieści".

Cały czas w przedstawieniu podkreślana jest umowność i teatralny charakter zdarzeń. Ani razu jednak nie odsłania się kulis, bo machina sceniczna jest przecież machiną iluzji, a opowieść musi brzmieć jak najprawdziwiej, by mogła wciągać i wzruszać słuchaczy. Nie ma więc u Warlikowskiego tanich chwytów obnażających teatralność, znakomicie za to korzysta on z rozwiązań zapisanych w tekście przez samego Sze­kspira. Kluczową sceną jest monolog wy­głaszany przez Czas, a u Warlikowskiego przez Błazna, mistrzowsko granego przez Krystynę Feldman (to bez wątpienia najlepsza rola w spektaklu). To tutaj wprost mówi się o umowności teatru. Czas musi usprawiedliwić szesnastoletnią przerwę dzielącą akt trzeci i czwarty, przewrotnie obarczając winą za takie czasowe manipu­lacje widzów: "Cierpliwość widza zresztą z reguły się zmniejsza od połowy spekta­klu". Dlatego opowieść trzeba skracać i tak samo, jak można umówić się, że między aktem trzecim i czwartym upłynęło szes­naście lat, można też umówić się, że wi­dzowie przez cały ten czas spali. Wszyscy świetnie bawimy się konwencją opowieści, gdzie czas ma swoje prawa i narrator swo­je. U Warlikowskiego Błazen właśnie zy­skuje swoistą władzę nad światem, to on przejmuje opowieść od Mamiliusza i on ją przedstawia. Ale umowność nie tylko prze­cież na tym polega. Na pustej czarnej sce­nie mogą pojawić się też elementy wobec szekspirowskiej historii anachroniczne: na przykład trupiobiały szpitalny wózek słu­żący do wożenia pacjentów i zmarłych, na którym kładzie się Hermiona po uwięzie­niu. Trudno co prawda powiedzieć, czym ten anachronizm zamierzony przez reżyse­ra różni się od geograficznych pomyłek Szekspira, jak choćby tej, gdzie mowa jest o statku przybijającym do pustyń czeskich. Właściwie nie ma różnicy, jest za to pełne współbrzmienie w tworzeniu sytuacji pod­danej rygorom umowności. Innym sposo­bem osiągnięcia tego samego efektu jest koturnowość sceny sądu nad Hermioną. Król i królowa z pobielonymi twarzami, w paradnych purpurowych płaszczach stoją zwróceni twarzami do widowni. Trzyma­jąc się za ręce upozowują swoje ciała na kształt hieratycznych posągów. Poruszają się skrajnie nienaturalnie, tak by osiągnąć patos godny królów tragicznych. Ale po zakończeniu sądu znów stają się aktorami opowiadającymi królewską tragedię. Ze­mdlona Hermiona powstaje z podłogi, zmartwychwstaje martwy Mamiliusz i wszyscy odchodzą w głąb sceny ginąc w śnieżnej zamieci. Takie potraktowanie szekspirowskiego tekstu pozwala także uporać się z białym niedźwiedziem, pojawiającym się w sztu­ce ku utrapieniu wielu reżyserów "Zimo­wej opowieści". Niedźwiedź zabija Antygonusa. U Warlikowskiego niedźwiedź jest oczywiście człowiekiem przebranym za misia, takiego samego, jaki pozuje do zdjęć u fotografa na Krupówkach. Umow­ność ułatwia też przejście do części dru­giej "Zimowej opowieści", w której akcja zmienia miejsce i przenosi się w świat czeskich pasterzy opętanych przez najczyst­szy żywioł dionizyjski. Przebrani za saty­rów, umazani krwią pasterze tańczą pogo pod wielkim cielskiem świeżo zabitego wieprza, któremu z rozprutego brzucha wylewają się krwawe wnętrzności. Ale zanim to nastąpi trzeba jeszcze teatralnie postarzeć króla Sycylii i króla Czech o owe szesnaście lat, które upłynęły w antrakcie. Błazen-Czas relacjonuje dzieje dwojga królestw, podczas gdy na scenie, w dwóch symetrycznie ustawionych garderobach dwaj królowie pięknie starzeją się przy pomocy teatralnej siwizny i doklejanych bród.

Brawurowo wyreżyserowana scena pa­sterska nie ma nic wspólnego z pasterską idyllą. Perdita - porzucona córka wycho­wana wśród pasterzy ubrana jest wpraw­dzie w piękną suknię ukwieconą makami, ale na nogach nosi czarne gumowce, de­formujące jej zgrabne nogi. Reżyser po­zbawił ją większości poetyckich tekstów o kwiatach, godnych co najmniej Ofelii, a głównym środkiem wyrazu Perdity uczy­nił gwałtowny i pełen zapamiętania taniec. Tu zresztą najwięcej reżyserskiej niewier­ności wobec szekspirowskiego oryginału. Zupełnie wykreślono postać cwanego zło­dziejaszka Autolikusa, którego niektóre obowiązki przejął Błazen. Tak poprowa­dzona scena pasterska sprawić winna, że wkroczenie Floryzela - syna króla Czech i jego narzeczonej Perdity można by tylko porównać do spotkania życia ze śmiercią, radości ze smutkiem. A jednak reżyser po raz kolejny wszystko przewraca do góry nogami. Floryzel i Perdita docierają na dwór Leontesa w przesadnie eleganckich ubraniach, w których wyglądają nie­wdzięcznie i nienaturalnie. I choć radości z powodu spotkania, odnalezienia Perdity i cudownego ożywienia rzekomo zmarłej Hermiony nie ma końca, to jednak scena ta jest zwycięstwem melancholii, a nie szczęścia. Raz wyrządzone zło nie da się łatwo wymazać ze świata, pozostanie na długo skazą, a bohaterowie "Zimowej opo­wieści" długo jeszcze chorzy będą na roz­pacz.

Przedstawienie Warlikowskiego jest piękne i chłodne. Trochę mi ten chłód przeszkadzał, bo przecież kiedy rzecz do­tyczy uczuć najbardziej gwałtownych, czy­li miłości i zazdrości, spodziewamy się odnaleźć ich temperaturę na scenie. Sko­ro "Zimowa opowieść" przestaje być o namiętnościach, grozi jej, że stanie się spektaklem o niczym. Na szczęście tak nie jest. Warlikowski w swoim przedstawie­niu przenosi bowiem punkt ciężkości z bohaterów i ich jednostkowych przeżyć i doznań na świat, w którym żyją i działają. Najważniejsze są przyczyny zdarzeń, a nie ich skutki, a te, jak powód zazdrości Le­ontesa pozostają nieodgadnione, tajemne jak to, co najciekawsze i najstraszniejsze w każdej opowieści.

Pomysły reżysera, kostiumy i scenogra­fię oraz muzykę "Zimowej opowieści" można chwalić długo, zgodnie z regułą starej opowieści, która "zawsze sobie znaj­dzie nowy wątek, choćby łatwowiernym słuchaczom oczy i uszy zamykały się ze zmęczenia". Gorzej jest z grą aktorów, którzy poza wspaniałą Krystyną Feldman grającą Błazna, Agnieszką Różańską w roli Perdity i Szymonem Bobrowskim w roli Floryzela wywiązują się ze swych za­dań jedynie poprawnie, co razi bardzo w tak świetnie pomyślanym przedstawieniu, najgorzej rzecz się ma z parą władców Sy­cylii: Mirosławem Konarowskim i Anto­niną Choroszy. Na ich królewskich bar­kach spoczywa lwia część przedstawienia, a barki te okazują się wątłe i mizerne. Ro­dzinę królewską ratuje młodociany książę Mamiliusz, świetny mały aktor o poetycz­nym spojrzeniu.

Kiedy po spektaklu zapadła kwietnio­wa noc, prószył wiosenny śnieg, a na nie­bie jaśniał ogromny ogon komety mącą­cej zmysły i burzącej ponoć porządek świata. Na szczęście Leontes spał już wte­dy spokojnie u boku Hermiony, ale naza­jutrz powstał znowu ogarnięty nieuzasa­dnioną zazdrością, by w głowie zniszczyć harmonię świata. To był kolejny atak czar­nej żółci, krwi melancholików. "Zimowa opowieść" nigdy się nie skończy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji