Artykuły

Szwedka wielka i ponura

Jaka świetna i przewrotna myśl: zastąpić ikonę heteronormatywnej wyobraźni, boginię niemego kina, podstarzałym transseksualistą! - o spektaklu "Greta Garbo przyjechała" w reż. Anny Augustynowicz z Teatru Współczesnego w Szczecinie prezentowanym w ramach Przeglądu Teatrów Małych Form Kontrapunkt w Szczecinie pisze Michał Centkowski z Nowej Siły Krytycznej.

"Greta Garbo przyjechała" Franka Mc Guinnessa stanowi swego rodzaju projekcję, fantazję na temat prawdziwej podróży "boskiej Garbo" do zapyziałej irlandzkiej mieściny. Ta przewrotna myśl, by w szary i obskurny świat wrzucić boską i nieosiągalną ikonę zbiorowej wyobraźni, stanowiła dla widzów zapowiedź niezwykłej artystycznej przygody.

Powściągliwą, realistyczną scenografię Marka Brauna rozbija jedynie usytuowany w głębi sceny ekran, z projektowanym ziarnem. Ten ekran, stając się niejako ramą czy też tłem kolejnych scen i działań bohaterów, przywodzi na myśl złote lata niemego kina, czasy, gdy królowała Greta Garbo.

Oto zaproszeni zostajemy do domu pewnego malarza, Brytyjczyka, który wraz ze swym kochankiem mieszka na irlandzkiej prowincji. Prócz tej uroczej, acz nieco stereotypowej pary, poznajemy często bywających tam dawnych właścicieli: zubożałe rodzeństwo James i Paulie Hannessy, Sylvia żona Jamesa oraz ich córka Colette.

Po przydługim nieco wstępie (mającym na celu szczegółowe wprowadzenie w zagmatwane rodzinne relacje, bardziej przywodzącym na myśl operę mydlaną niż na przykład niepokojące pełne żądz, obsesji i napięcia kino Polańskiego) już wiem że jestem w pułapce! W pułapce czterech ścian domu sir Matthew Dovera oraz w pułapce czwartej ściany sceny Teatru Współczesnego, skutecznie wbudowanej w głowy zespołu aktorskiego.

Wciąż jednak jeszcze jest nadzieja - myślę, gdy na scenie pojawia się wreszcie ona, a właściwie - on. Maciej Wierzbicki - wysoki, łysy mężczyzna, w roli "boskiej Garbo", z burzą wyimaginowanych włosów. Jestem wielką, ponurą Szwedką, w dodatku zatwardziałym kawalerem - mówi. Jaka świetna i przewrotna myśl. Zastąpić ikonę heteronormatywnej wyobraźni, boginię niemego kina, podstarzałym transseksualistą! Boska Garbo, narzędzie i figura transgresji, staje się szansą na dekonstrukcję nie tylko dusznej rzeczywistości irlandzkiej prowincji, lecz także - a może przede wszystkim - tego nudnego, mieszczańskiego spektaklu. Niestety, czar szybko pryska. Bowiem na tym kończą się pomysły na ten spektakl.

Opowieść smętnie snująca się na scenie jest dramaturgicznie płaska i do bólu przewidywalna. Od początku wiadomo, że Greta odjedzie, ale też wiadomo, że pomoże w realizacji marzeń najmniej przystosowanej i najbardziej odstającej od reszty pijackiej gromadki Paulie i jej bratanicy Colette, do których od początku wyraźnie odczuwa słabość. Podobnie z bohaterami: ani przez moment nie mamy wątpliwości co do ich typologii. Postaci są schematyczne, aktorstwo nie umyka niestety "nieznośnemu kłamstwu konwencji".

Paulie w wykonaniu Beaty Zygarlickiej jest twarda i zaradna, bo nosi w sobie traumę. Jej szorstka powierzchowność skrywa wrażliwą duszę, która w ostatniej scenie wydostaje się w oparach sentymentalnego kiczu. Sylvia Joanny Matuszak, w roli osaczonej prowincjonalnej kokoty, biega po scenie z odkurzaczem, głównie po to, by Greta miała z kogo drwić, wygrywając dość monotonnie, z kabaretowym zacięciem zarówno pijackie sprzeczki z mężem, jak i najbardziej dramatyczne relację z dorastającą córką. Młudzik w roli pijaka, upadłego szofera Jamesa, zazdrosnego o "pedałów", zatacza się na scenie zamaszyście ku uciesze gawiedzi.

Teatr ten sprzed co najmniej pół wieku odrzuca swym pokracznym realizmem, od czasu do czasu jedynie przełamywanym puszczeniem oczka do publiczności siermiężnym dowcipkiem, wywołującym salwy śmiechu. Sceny montowane są za pomocą niezrozumiałych i nijak nie przystających do rzeczywistości scenicznej układów tanecznych: światło przygasa a bohaterowie w rytm kiczowatego tanga, powłóczystymi krokami, z powagą schodzą "ze sceny dziejów", by znów pojawić się z jakimś atrybutem w rodzaju kosy bądź miotły. Wyraźnie odczuć można nie tylko tradycyjność konserwatywnego podziału ról kulturowych w irlandzkim miasteczku, ale i w kompozycji spektaklu Augustynowicz. Przedstawiciele świata męskiego (nawet jeśli nieco "zdeformowanego" homo manierą) biegają po scenie z pistoletami, butelkami i kosami, zaś panie - mimo że wyraźnie "twardsze" - co rusz omiatają scenę odkurzaczem.

Ten tradycyjny porządek zdekonstruować mogła transgenderowa Greta, ale właściwie nie podjęto nawet takiej próby. To wielkie marnotrawstwo subwersywnego potencjału roli Macieja Wierzbickiego. Boska Greta od czasu do czasu pojawia się na scenie, ale nie wnosi niczego nowego ani do świata irlandzkiej, ani szczecińskiej prowincji. Nie staje się zwierciadłem, w którym przeglądają się bohaterowie czy też społeczność, nie zmusza do redefinicji kulturowych ról, nie wyzwala w mieszkańcach Donegal refleksji nad ich jednostkową tożsamością. Boska Greta Garbo mogłaby wreszcie powiedzieć nam także coś ważnego o (po)nowoczesnej kulturze: jej idolach, fetyszach i fantazmatach. Tymczasem zamiast androgynicznej figury mamy tu do czynienia po prostu z "chłopem w przebraniu"...

Zabrakło konsekwencji? Czy może był to jedynie wybieg, powierzchowna próba urozmaicenia mydlanej opery, stwarzająca w dodatku okazję do wygrania całego szeregu tanich chwytów, bazujących na stereotypach dotyczących fizyczności Garbo, bądź zniewieściałości właściciela domu, który gości szwedzką divę. A może to jedynie słabość tekstu Mc Guinessa, szkolnie odczytanego i zainscenizowanego przez Augustynowicz?

Szkoda, że ostatecznie boska Greta przemierzyć musiała Atlantyk tylko po to, by stać się fasadowym przyczynkiem jakiejś miałkiej obyczajowej powiastki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji