Zbójcy
Po przedstawieniu "Zbójców" rozmawiałem ze znajomym, który jest znawcą niemieckiego teatru. Widział on te sztukę wielokrotnie w wykonaniu znakomitości sceny niemieckiej. A oto jego sąd: "Takiego przedstawienia, jak łódzkie, nie powstydziłby się żaden z teatrów w Niemczech. A przecież mają tam piękne tradycje i ogromne doświadczenie w wystawianiu "Zbójców", swej najbardziej narodowej sztuki".
Inscenizator i reżyser - Czesław Staszewski, pokazał widowni co pokazać powinien: rozpacz młodzieży niemieckiej. "Zbójcy" są bowiem krzykiem rozpaczy Niemców, który się rozległ w tym samym czasie, kiedy Francuzi gotowali się już do szturmu na bastion feudalny. Francja zdobyła się na obalenie ustroju, Niemcy na sztukę teatralną.
"Zbójcy" - "leżą", jeśli inscenizator, reżyser i scenograf nie potrafią wywołać nastroju, w którym widownia się wcale nie dziwi, iż dziewczyna nie poznaje ukochanego - głównie dlatego, że ten zjawia się przed nią pod przybranym nazwiskiem. W romantycznym nastroju takie i podobne niedorzeczności są zupełnie możliwe. Bez tej silnej sugestii tragedia może się w każdej chwili przeobrazić w komedię. A w "Zbójcach" jest wiele momentów, które przy braku silnego powiewu romantyki ze sceny, stają się absurdami. Czesław Staszewski, wsparty przez scenografa Ewę Soboltową wywołał na scenie i na widowni atmosferę romantyki, wywiązał się wiec zwycięsko z jednego z głównych zadań, które ta trudna sztuka stawia teatrowi.
Marks pisał w liście do Lasalle'a o dwóch tendencjach w dramacie - szekspirowskiej, i schillerowskiej. Jako schillerowską określa Marks: tę, która nie indywidualizując postaci, czyni z nich tylko "tuby ducha czasu". Karol Moor jest taką "tubą ducha czasu", jest uosobieniem rozpaczy młodzieży niemieckiej w feudalizmie XVIII wieku, będąc jednocześnie najpełniejszym romantycznym charakterem teatralnym, pierwowzorem szlachetnych zbrodniarzy, mścicielem krzywdy, którą feudalna bestia ludziom wyrządza.
Andrzej Szalawski ma, jak rzadko kto, warunki zewnętrzne dla roli Karola Moora. Ale widzieliśmy już niejednego aktora, który przy najlepszych warunkach zewnętrznych rolę "kładł". Oprócz więc warunków Szalawski ma dar i umiejętność odtwarzania romantycznego bohatera - prawdziwie wzniosłym gestem, romantyczną intonacja kwestii i timbrem i głosu. Przy tym Szalawski wytrzymuje od początku do końca wysokie napięcie u-czuć i namiętności, którego rola wymaga. Nie ma co - to wymarzony Karol Moor. Wiedziano o tym i przed premierą, a premiera potwierdziła ten sąd.
Właściwą niespodzianką wieczoru jest Emil Karewicz jako Franciszek Moor, personifikacja zła feudalnego, portret jednego z kilkudziesięciu magnatów niemieckich, absolutnie panujących nad państewkami o obszarze powiatu, ale panujących z rozmachem bestialskich tyranów.
Napisaliśmy - niespodzianka. Czyżby naprawdę niespodzianka? Przecież Emil Karewicz okazał się w "Bonapartem i Sułowskim" jako generał Capignac subtelnym wykonawcą czarnego charakteru. A jego Franciszek Moor dowodzi, ze Capignac nie przypadkowo mu się udał. Trzeba dużo inteligencji aktorskiej, nieomylnego wyczucia granicy między sceniczną prawdą a przesadą, by tak trafnie odtworzyć postać filozofującej kanalii, jak to czyni Karewicz.
Feliksowi Żukowskiemu, który gra Maksymiliana Moora, nie wyszła w pełni biblijna, rozpacz nad losem ulubionego syna, a jako więzień Franciszka uległ - tak mi się wydaje - pomyłce reżyserskiej. Polega ona na zbyt naturalistycznym ujęciu długiej sceny po wyzwoleniu starego Moora z lochu. Tu powinny grać tylko głos i cień starego, a nie żywy trup w całej swojej naturalistycznej okazałości.
Wiadomo, że Amalia ze "Zbójców" nie jest postacią z krwi i kości, a raczej rekwizytem dramaturgicznym. I potrzeba talentu Olgi Bielskiej, by ten rekwizyt stał się kobietą.
Roman Stankiewicz ma wszystkich starców, a więc i schillerowskiego Daniela, w małym palcu. Przy okazji należałoby zapytać, czy kierownictwo artystyczne Teatru Jaracza nie wyrządza krzywdy temu aktorowi, eksploatując przy każdej okazji jego wirtuozerię w odtwarzaniu starców. Starość tego młodego aktora może się stać manierą. W Danielu się na to zanosi. Oczywiście odczuwa to tylko widz, który zna Stankiewicza również z innych starczych ról. - Powierzenie roli Hermana - Włodzimierzowi Skoczylasowi wypływa chyba z mylnej oceny jakości jego - dużych niewątpliwie - zdolności.
W zeszycie programowym znajdujemy komentarz Ireny Bołtuć-Staszewskiej, dotyczący zabiegów dramaturgicznych, poczynionych przez nią na "Zbójcach". Znam identyczne i podobne zabiegi i nie widzę powodu do protestu, jeśli na przykład jeden ze zbójców - Kosiński - znikł ze sztuki. Kosiński jest tylko kopią Karola Moora i dlatego zupełnie niepotrzebny. Wątpliwości nasuwają się jednak, jeśli chodzi o tekst Spiegelberga, skrócony do niezbędnego minimum. Spiegelberg, intelektualista i arcyłotr, jest pierwszoplanową wielką rolą, a w Teatrze Jaracza stał się epizodem. Dlatego nie można mieć pretensji do Olgierda Jacewicza, jeśli mu się nie udało za pomocą połowy tekstu zrobić całego Spiegelberga.
Stanisław Łapiński daje w swoim epizodzie lekcję, jak należy grać sługę bożego - wysłannika ziemskiej, feudalnej sprawiedliwości. Roller (Zbigniew Niewczas) i Schufterle (Jerzy Ćwikliński) wybijają się wśród otoczenia Moora. Ćwikliński - w sadystycznych opowiadaniach.
Kto widział "Zbójców" bez słabych stron? Mimo więc słabych stron i mimo, że fragmenty V Symfonii Beethovena, reprodukowane z taśmy brzmią głucho, całość spektaklu Teatru Jaracza jest piękna.
Teatr Jaracza pięknie uczcił 150-lecie śmierci wielkiego Fryderyka Schillera i 10-lecie swojego istnienia.