Artykuły

Wybieg

"Mitologie" Tomasza Jękota w reż. Pawła Świątka w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej XIX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

"Myślę - pisał w "Mitologiach" Roland Barthes - że samochód jest dziś dość dokładnym odpowiednikiem wielkich katedr gotyckich. Chcę powiedzieć: jest wielkim dziełem epoki, tworzonym w twórczej gorączce przez nieznanych artystów, użytkowanym w spojrzeniu, jeśli nie w praktyce, przez cały naród, który pochłania samochód jak przedmiot doskonale magiczny".

Spyta ktoś, czemu na początek komentarza do spektaklu powstałego, jak czytamy w programie, "pod pretekstem" "Mitologii", wyjmuję ten akurat fragment wywodu o samochodach i katedrach, w starym przekładzie Jana Błońskiego? Ot, dla przyjemności. Dla przypomnienia sobie niepowtarzalnego tonu Francuza łączącego oryginalność strukturalistycznego podejścia do ludzkich wytworów z interpretacyjną gaskonadą, nieoczekiwane skojarzenia i asocjacje z pisarskim stylem brillante. Efektowny cytat z Barthes'a to zawsze znakomity punkt wyjścia, rozpęd do własnych rozmyślań. Wiedzą o tym dobrze adepci wydziałów hu-manistycznych, którzy uwielbiają pracom seminaryjnym, licencjackim czy magisterskim dawać motta z jego esejów; liczą zapewne, że startując z tak efektownego pułapu łatwiej uda im się utrzymać poziom. A może nawet kusić się (przy pewnej dozie dobrego samopoczucia) o parafrazowanie chwytów idola? Na coś takiego właśnie poszli twórcy widowiska we wrocławskim Polskim, formułując swoje założenia po Barthes'owsku. Wolno przypuszczać, że brzmiały one jakoś tak: myślę, że między mszą żałobną ku czci Jana Pawła II i pokazami mody nie ma istotnych różnic. Przynajmniej w wymiarze medialnym. A ściślej w hierarchizowaniu poszczególnych elementów obu widowisk w ramach tego języka, jaki współczesne media ukonstytuowały i narzuciły odbiorcom.

Dobry temat? Na felieton na pewno. "Mitologie" były właśnie filozofującymi felietonami, owszem, gęstymi od skojarzeń i myślowych pasaży, ale wyczerpującymi swój potencjał na trzech stronach tekstu. Na teatr? Z tym już gorzej, choć wypada przyznać Tomaszowi Jękotowi, autorowi i Pawłowi Świątkowi, reżyserowi, że starali się wycisnąć koncept niczym cytrynę - do ostatniej kropli.

Nie zebrało się jednak tego soku zbyt wiele. Scenę na Świebodzkim zamieniono w profesjonalny wybieg dla modelek z laserami, bajerami i mini obrotówką do obracania modelki dookoła osi. Ścieżka przemarszu pięknie ubranych pań okalała centralną przestrzeń, w której umieszczono trumnę i żałobne kwiecie. Dwaj panowie w strojach elegancko ekstrawaganckich stanęli z obu stron podestu, objaśniając tezy spektaklu czymś w rodzaju mini- prelekcji. Po podeście defilowały modelki profesjonalistki, oraz usiłujące im dorównać (z nieukrywanym trudem) cztery aktorki. Im przypadła najbardziej dramatyczna (z założenia) część tek-stu Jękota: seria refleksji obrazujących siano w głowach mieszkanek świata wybiegu: "ratuje mnie jedynie to / że dzisiaj / w modelingu / nie chodzi o / wypełnienie / seksownej sukienki ciałem / ważniejsze jest ukazanie / indywidualności / i podejścia do życia / przekwitania nie powstrzymam / będę potrafiła je zaakceptować / zostając bogiem".

Rychło jednak miało się okazać, że owe monologi, służące za egzemplifikacje naczelnego wywodu, tak naprawdę nie mają żadnej mocy własnej. Albowiem są po prostu tautologiami, zdawkowymi i banalnymi, niezdolnymi przyciągnąć uwagę widza przy wszelkich możliwych staraniach aktorek. I z chwili na chwilę zniknął teatr, wchłonięty bez reszty przez rewię mód. Niby tylko siedemdziesięciominutową, a dłużącą się, jakby to były cztery godziny. Być może znalazły się na widowni osoby rozkochane w blichtrze wybiegu, uwielbiające gapić się godzinami na baby, które połknęły kij i kroczą przez scenę na obcasach o gabarytach małych szczudeł (na pewno się znalazły, bo Wybieg tak życzliwie klaskał na koniec). Reszta siedziała jednak wściekła, nie mogąc się, śmiem podejrzewać, opędzić od wrażenia, że ktoś ich tu na coś nabiera. Przyszli na spektakl i to firmowany nietuzinkowym intelektualnie nazwiskiem, a efekt teatralny otrzymali jeden jedyny na całe pięć kwadransów nudy: scenę, w której Ewa Skibińska spektakularnie i boleśnie wywala się z podestu na doniczki funeralnej flory. Zakłócając bezmyślność (czy "pustomyślność") pozostałych działań scenicznych.

Paweł Świątek, jeszcze student krakowskiej reżyserii, już został okrzyknięty przez nie byle jakich obserwatorów największą nadzieją polskiego teatru. Może powinien uważać, by nie dać zasłodzić się na starcie? Widziałem jego montaż trzech Beckettowskich jednoaktówek w Opolu przemielonych na cokolwiek homogenizowaną papkę i włożonych w bardzo ujednoznaczniającą "prosektoryjną" metaforę, w której ginęła niesamowitość i nieprzewidywalność wyobraźni autora "Ostatniej taśmy Krappa". A potem oglądałem "Pawia królowej" w Starym Teatrze, spektakl ponad wszelką wątpliwość udany: witalny, energetyczny, znakomicie eksponujący siłę kpiącej prozy Doroty Masłowskiej. Aliści od strony stricte konstrukcyjnej zbudowany przecież na jednym jedynym schemacie scenicznym, powielanym w kółko przez czwórkę wykonawców. Trudno uwolnić się od obaw, że krakowskiego twórcę - i nie jego jednego, rzecz dotyczy jego wielu koleżanek i kolegów - szalenie uwodzi coś, co można na-zwać czystą spekulatywnością teatralną. Niosą go koncepty intelektualne, wprawiające, owszem, szare komórki w ruch, pociągające jako rzecz do myślenia - ale niedostatecznie produktywne jako napęd widowiska. Zbyt rachityczne jako materiał na teatr, który, może wbrew temu, co tkwi w głowach absolwentów licznych teatrologii, nie ze spekulacji, nie z wybiegów - myślowych - się składa, tylko z odwiecznego scenicznego mięsa, z aktorskich zadań, z krwistych konfliktów i dramatów.

A żeby to nie zabrzmiało tak już zupełnie obciachowo aintelektualnie, podeprzyjmy się Barthes'em: "Befsztyk współuczestniczy w mitologii krwi, podobnie jak wino. Jest sercem mięsa, mięsem w stanie czystym; ktokolwiek odżywa się befsztykiem, przyswaja sobie siłę wołu. Prestiż befsztyka wynika ewidentnie z jego quasi surowości: krew jest w nim widoczna, naturalna, gęsta, zbita i podzielna zarazem; można sobie doskonale wyobrazić antyczną ambrozję pod postacią tej ciężkiej materii, która znika nam w ustach w sposób dający odczuć jednocześnie pierwotną siłę i płynną zdolność przeniknięcia bezpośrednio do krwi"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji