Artykuły

Pamięć i tożsamość, czyli koniec Historii

"Poczet królów polskich" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Krzysztof Domin w Teatraliach.

Aktorzy przytłoczeni i upokorzeni przez ekran? To wciąż teatr czy może już kino? "Poczet królów polskich" - kolejny spektakl Garbaczewskiego, po którym widzowie zdają się bardziej przejęci formą niż treścią. Treścią nie aż tak słabą, żeby miała sobie nie poradzić z oryginalną formalną otoczką.

Duży, prostokątny ekran zasłania otwór sceniczny Sceny Kameralnej. Przez szpary można dojrzeć buty grających za nim aktorów, surowe ściany, w prawym końcu sceny szlaban, z lewej ogromne ludzkie serce. Jednak akcja przedstawienia obejmie nie tylko tę przestrzeń, lecz także korytarze i kulisy, zwykle niedostępne dla widza, przestrzeń pod sceną, a nawet widownię. To kamery gubernatora dokumentarzysty, Hansa Franka (Krzysztof Zarzecki), będą przewodniczkami po przestrzeni nawiązującej do "Akropolis" Wyspiańskiego - Wawelu, na którym królowie i królowe wstają z grobów, aby odzyskać drogocenne arrasy, zawłaszczone przez niemieckiego gubernatora.

Pierwsza część spektaklu to rodzaj wprowadzenia. Frank dzieli się swoją wizją przedstawienia historii. Bohaterowie i bohaterki wstają ze swoich trumien w krypcie pod sceną i niczym tajni agenci przybierają pseudonimy, czyli imiona władców Polski. Zakonspirowani udają się na bal, który odbywa się na górze, w celu odzyskania swojej własności. Zabawne, że arrasy, które poniekąd są głównym celem ich misji, jawią się raczej jako kampowe badziewie z pawlacza aniżeli drogocenny skarb narodowy, a postaci wydają się tego świadome. Pierwszą część kończy niepokojący monolog SUPERPIASTA (Krzysztof Zawadzki), który powołując się na badania przeprowadzane na szczątkach wydobytych z grobowców, dowodzi, że wcale nie pochodzimy (jak nam się wydawało) od Słowian, ale od ludów nordyckich. To znaczące przesunięcie rozpocznie machinę rozważań o konotacjach polskości i niemieckości. W drugiej części Mieszko I (Justyna Wasilewska) zostanie ochrzczony przez Maryję Królową Polski / Marię Brigitte Frank (Marta Ojrzyńska), która wyśpiewywać będzie po niemiecku formułę sakramentu kościelnego. Władysław Warneńczyk (Wiktor Loga-Skarczewski) zostanie wybudzony przez swego ojca Władysława Jagiełłę (Roman Gancarczyk) i wybrany na ikonę współczesnej Polski.

Zaproponowana przez Garbaczewskiego historia to zarówno historia prawdziwa, jak i nieprawdziwa. Poddana przemyślanej manipulacji niejako odwołuje się do naszej wiedzy w celu jej weryfikacji i zadawania sobie pytań. Z drugiej strony przekłamania i zafałszowania to odwzorowanie procesu, jakiemu poddaje się historię współcześnie. Z tego punktu widzenia to bardzo ważny głos na tle pop-nacjonalizmów w kulturze. Wawel w okresie Generalnego Gubernatorstwa ze szlabanem, przez który można przejść, ale bez możliwości powrotu; Hans Frank (kolejny z królów?) wchodzący w konszachty z Bolesławem Zapomnianym (Paweł Smagała); Maryja Królowa Polski będąca jednocześnie żoną Franka i zgraja rozkapryszonych władców - wszystko to i jeszcze więcej składa się na demitologizację szeroko rozumianej polskości. Spektakl opowiada o stosunkach polsko-niemieckich i drzemiącej w nas urazie i niechęci.

Forma zmusza do swoistego voyeuryzmu, bo przecież bezwiednie zagląda się za ekran i podgląda aktorów. Natomiast śledzenie wydarzeń okiem kamery, któremu nic nie umknie, jest trochę jak reality show w stylu wielkiego brata. W tej edycji są nimi królowie i królowe Polski w kostiumach łączących "barok, antyk i mundur niemiecki"[1], gdzie rytm życia wyznacza ogromne serce Polski bijące na scenie. Owa forma narzuca również aktorom i aktorkom dodatkowy wysiłek, wymaga od nich użycia pełnego asortymentu środków, zarówno teatralnych, jak i filmowych. Rezultat jest co najmniej obiecujący.

Trudno jest zabrać głos w dyskusji, która narosła wokół spektaklu Garbaczewskiego. W moim przekonaniu jest to propozycja bardzo udana. Precyzyjnie przemyślana i wyreżyserowana. Ucieka od stawiania wymuszonych tez, pozbawiona jest truizmów i komunałów. Słodko-gorzka historia o nas samych. Wywołująca refleksję, ale i śmiech, który katartycznie dystansuje nas do "piedestałowej" historii i wszechobecnej polityki. Pełna czytelnych znaków i symboli. Darowałbym sobie pytania o to, "czy to wciąż teatr", a ekran, o który tyle szumu, potraktowałbym raczej jak lustro.

[1]Barbara Swiniarska, fragment listu do Zygmunta Grenia opublikowany w "Życiu Literackim" 1975, nr 45, zamieszczony w programie "Pocztu królów polskich".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji