Artykuły

Zmiany, manifesty, niepokoje

Premier w krakowskich teatrach nie brakowało. Ale początek 2013 roku nie przyniósł jak dotąd żadnego przedstawienia, o którym po latach wspominać będą podręczniki - pisze Justyna Nowicka w miesięczniku Kraków.

Stary zmienia się powoli

Na razie nie bardzo wiele zmieniło się w Starym Teatrze, od początku stycznia zarządzanym przez Jana Klatę i Sebastiana Majewskiego. Pierwszy, dyskretny jeszcze sygnał metamorfozy to nowy styl komunikacji wizualnej - zamiast uświęconych tradycją afiszy, na ulicach pojawiły się plakaty zaprojektowane przez Joannę Howańską. Ascetyczne, oparte na motywach geometrycznych, raczej intrygują i zaciekawiają, niż atakują przekazem. Na pewno są bardzo eleganckie. Więcej dzieje się wokół samych scen i spektakli - zaroiło się od spotkań dla publiczności, konkursów, akcji promujących zniżki cen biletów. Publiczność może także podglądać odsłoniętą przestrzeń dawnego muzeum. To już pewne, że Stary Teatr się zmienia, dopiero jednak najbliższe miesiące pokażą nam jak.

W Teatrze Nowym manifesty

Intensywna działalność pozasceniczna to domena Teatru Nowego. Manifesty, wykłady, akcje i deklaracje - Nowy walczy o zaangażowany, feministyczny, ateistyczny, a także m.in. trans-genderowy obraz krakowskiej kultury. Znakomity PR, doskonała współpraca z liberalnymi mediami, wreszcie retoryczne talenty obu dyrektorów sprawiają, że o Teatrze Nowym rzeczywiście wiele się mówi, choć rzadziej podejmuje się kwestie jego teatralnych produkcji. Ulubione słowo medialnych relacji to odmieniana na wszelkie sposoby "kontrowersja" dopełniana często pedofilią, przełamywanym tabu czy homoseksualizmem. Informacja o przedstawieniu inspirowanym historią dzieciobójczyni Katarzyny W. pojawiła się na pierwszej stronie jednego z tabloidów. To chyba pierwsze takie wydarzenie w dziejach krakowskiego teatru.

Manifesty, ale i Niepokoje

Najnowsza premiera w Teatrze Nowym to "Niepokoje" według głośnych niegdyś "Niepokojów wychowanka Torlessa" Musila. W oryginale rzecz dzieje się w internacie elitarnej szkoły dla chłopców. Tu - na siłowni. Mała scenka Nowego wypełniona jest sprzętem do ćwiczeń, na ścianach prężą się roznegliżowane blondynki.

Pomysł nie jest wcale taki zły - dzięki temu prostemu zabiegowi z mitycznej przestrzeni Austro-Węgier przenosimy się do swojskiego "tu i teraz".

Oskarżony o kradzieże pieniędzy uczeń molestowany jest przez starszych, fizycznie i psychicznie silniejszych kolegów. W książce - w tajemniczych zakamarkach starego konwiktu, na scenie - w kącie sali gimnastycznej. Tytułowy bohater, Torless, jest pasywnym, ale i skrycie zafascynowanym kaźnią obserwatorem. Usiłuje racjonalizować przemoc, obdarzony wyjątkową wrażliwością, subtelnie obserwuje swoje reakcje. Skomplikowane i niejednoznaczne: od rodzaju empatii dla ofiary po fascynacje jej seksualnością i odkrywanie własnej.

To bezwzględne studium relacji międzyludzkich zadaje fundamentalne pytania o źródła przemocy i w przejmujący sposób opisuje mechanizmy manipulacji człowiekiem. Przebrana w dziwaczny, łachmaniarski strój ofiara zdaje się zmierzać ku samozagładzie niczym przywołany na początku spektaklu wyznawca hinduskiego dźinizmu. Ale czy właśnie dobrowolna śmierć nie jest przejawem największej wolności? Z tym niepokojącym pytaniem opuszcza się teatr.

Debiutantowi Sebastianowi Krysiakowi udało się zręcznie skoncentrować wątki powieści. Krótki spektakl to właściwie współczesny szkic na temat ambitnego projektu, jakim pozostaje książka Musila. Szkic obiecujący i zdradzający analityczny talent realizatora. Mam nadzieję, że będzie mu dane rozwinąć skrzydła.

Kabaret w operze

Dwa lata temu usłyszałam koncertową wersję "Pierrota Księżycowego" Schónberga w wykonaniu Agaty Zubel i zespołu Marka Mosia w Filharmonii Krakowskiej. Wydało mi się doskonałe, kompletne. Ale to sama wykonawczyni uświadomiła mi ostatnio, że premiera tego arcydzieła w 1912 roku w Wiedniu odbyła się przecież w scenicznej oprawie.

Spektakl "Cabaret Lunaire" w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego w Operze Krakowskiej ma dwie części. W pierwszej usłyszeliśmy piosenki kabaretowe Schónberga. Kunsztownie skomponowane, acz wielce rozrywkowe utwory, o dość śmiałej, a momentami nawet uroczo obscenicznej treści. Bohater (Adam Zdunikowski) nie żałuje sobie życiowych przyjemności, spotykając się z kolejnymi damami wyposażonymi w różne atrybuty: jedna jest domina w typie sado-maso, inna drapieżną kotką, jeszcze inna przypomina przestylizowaną lolitkę. Rozrzucone na stoliku rękopisy świadczą chyba, że miłośnik pięknych pań jest także poetą.

W pierwszej części na scenie mnóstwo jest światła, kolorów i nastroju zabawy, choć realizatorsko spektakl nie zachwyca. Klimat zmienia się, gdy światło gaśnie i na scenę wsuwa się w swojej komicznej szacie Pierrot Lunaire - fenomenalna Agata Zubel. To, co zobaczyliśmy, twórcy nazwali "choreodramą". Intrygująca, współczesna choreografia Dominiki Knapik i przejmujący śpiew/ recytacja Zubel odsłoniły całą wieloznaczność poezji, która zainspirowała twórcę dodekafonii. Nastroje Pierrota są wynikiem skrajnych emocji: od egzaltacji i grozy, przez całkiem łagodną melancholię po, jak pisał sam kompozytor, "ton ironii i satyry", którego w przedstawieniu trochę mi zabrakło.

Być jak Marina Abramović

"Amadigi di Gaula" to nowy projekt Cezarego Tomaszewskiego z Capellą Cracoviensis, kolejne spotkanie zespołu z Haendlem i jeszcze jedna teatralna akcja, która wzorcowo podzieliła naszą operową publiczność na konserwatystów i liberałów. Pierwsi manifestacyjnie opuszczali Małopolski Ogród Sztuki już po pierwszej części spektaklu, zamaszyście odbierając zimowe płaszcze z szatni. Drudzy ofiarnie poddawali się zbiorowej egzaltacji tzw. "nowatorskim podejściem" i bezkompromisową walką z operowym schematem.

Wszystkim polecam lekturę najnowszego numeru "Didaskaliów", gdzie znajdziemy obszerny blok tekstów poświęcony Peterowi Sellarsowi, wielkiemu reformatorowi europejskiej opery, który sztuczki Tomaszewskiego naprawdę pioniersko stosował w teatrze już w latach 70. ub. stulecia. Tradycja owego "nowatorskiego podejścia" liczy bowiem blisko pół wieku. Zdziwieni?

Zresztą nie chodzi o przysłowiową palmę pierwszeństwa i naprawdę niewiele znaczące podziały wśród skołowanej publiczności. Dla mnie "Amadigi..." to spektakl bałamutny, w którym reżyser nieuczciwie pasożytuje na twórczości innego artysty, wcale się zresztą z tym nie kryjąc. Nawiązywanie czy cytaty to zresztą żadna zbrodnia. Dużo ważniejsze są intencje.

Operowy ogród złej czarownicy staje się w Krakowie przestrzenią galerii sztuki, gdzie rządzi nie tyle czarownica Melissa, ile słynna artystka, performerka z byłej Jugosławii Marina Abramović. Docenienie wszystkich pomysłów reżysera wymaga od widza sporej erudycji - cały spektakl to właściwie jeden wielki cytat z jej twórczości. Cytat albo parodia. Zobaczymy także, w jaki sposób swoje słynne błękitne obrazy malował Ives Klein, spotkamy też na scenie samą Yoko Ono z jej uniwersalnym, choć tu akurat dwuznacznie brzmiącym przesłaniem miłości.

W powszechnej opinii twórczość Abramović to jedna z najpoważniejszych propozycji w świecie sztuki współczesnej, bolesna i poruszająca. Cezary Tomaszewski chciał nam powiedzieć swoim spektaklem, że ceniona na świecie performerka jest hochsztaplerką. Ciekawe. Szkoda, że to on sam nadużywa haendlowskiej materii, manipulując przy genderowych treściach opery i dochodząc do zabawnych w sumie, choć raczej idiotycznych w tym kontekście wniosków (w finałowej scenie tańczą na scenie dwie ciężarne lesbijki).

Teatralne propozycje Capelli są coraz bogatsze, coraz odważniejsze. Nie wiem, czy nie wolałam jednak dyskretnie parodystycznego tonu pierwszej wersji "Barokowej uczty" w barze mlecznym albo stylowego vintage z lat 80. mozartowskiego "Wesela Figara" w Muzeum Narodowym. Mniej tam było ideologii, więcej zabawy.

**

Autorka jest dziennikarkę Radia Kraków

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji