Artykuły

Diwa w dżinsach

- To bardzo mocna rola. Afganka, która doświadczyła najgorszego, ale może być każdą z nas, nieważne - Afganką czy Palestynką, Polką czy Rosjanką - mówi OLGA PASIECZNIK, wybitna sopranistka przed premierą opery "Qudsja Zaher" w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie.

Króciutkie włosy, obcisłe spodnie, botki. Zaprzeczenie wyobrażenia diwy. Ale to dla niej tworzą: Knittel, Szymański, Mykietyn, Penderecki. Z OLGĄ PASIECZNIK, wybitną sopranistką, tuż przed premierą opery "Qudsja Zaher" w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie rozmawia Liliana Śnieg-Czaplewska.

Szczera, otwarta, pogodna. Jestem pod wrażeniem. Ktoś, kto zdobył tyle muzycznych nagród i o czyim głosie mówi się: "fenomenalny", "elektryzujący", wygląda trochę jak... antydiwa. Z domu na Bielanach do domu rodziców na Ukrainie ma 500 kilometrów. Propozycje się sypią, więc ciągle jest w drodze, często z mężem i synem. Śpiewa wszystko. Od klasyki operowej po współczesną, od kameralistyki po pieśni z całego świata. Ta wszechstronność ma cenę. Gdy pracuje nad nową premierą, przez tygodnie nie wychodzi z teatru. Ale ona urodziła się, by śpiewać.

Pani Olgo, gdzie jest Pani dom?

- W tej chwili moim domem jest Warszawa. Tu jest moja rodzina, moje dziecko chodzi do szkoły, tu zapuściliśmy z mężem korzenie. Oczywiście, jest i będzie dom rodziców na Ukrainie, do którego zawsze będę wracać. Kiedyś zadałam to pytanie przyjacielowi, Polakowi mieszkającemu we Francji ze 30 lat. On na to: "Wiesz, w tym bloku w Tarnobrzegu, u moich rodziców, bo stamtąd nikt mnie nigdy nie wyrzuci".

Urodziła się Pani w Równem, tam chodziła do szkoły, tam odkryto Pani talent.

- Do szkoły muzycznej poszłam, mając trzy lata. Siedziałam w ławce z siedmiolatkami. A że czytałam i pisałam, rodzice nie protestowali. Jak dziś nie wiem czegoś z fizyki czy chemii, żartuję: "Przepraszam, najpierw się uczyłam w muzycznej".

Skąd trzyletnie maleństwo wiedziało, że chce grać, śpiewać, mieć obowiązki?

- Chciałam "tylko" grać na fortepianie, ale pytania o śpiew na Ukrainie zadaje się troszkę inaczej. Bo tradycja muzykowania w rodzinie jest czymś tak naturalnym, że nikt się tym specjalnie nie ekscytuje. Śpiew na dwa, trzy głosy, nawet dość czysto - to częste zjawisko. I tak naturalne...

...jak oddychanie?

- Żeby pani wiedziała. Także dla mnie to było coś naturalnego. Wszyscy wokół mnie śpiewali albo grali na instrumentach. Dopiero jak spotkałam moją panią profesor od akademickiej emisji głosu, a śpiewałam wtedy trochę klasycznego jazzu, usłyszałam od niej: "Masz coś takiego w barwie, że dobrze, byś w ten głos zainwestowała".

Wyobrażam sobie, jak musi Pani cierpieć w Polsce podczas spotkań towarzyskich, gdy śpiewamy "Sto lat". Bo nie jest to śpiew na głosy, choć Polska ma tylu wybitnych kompozytorów.

- Kiedy ja właśnie mówię, że naród, który ma tak wspaniałe pieśni ludowe - kurpiowskie, podhalańskie, który wydał na świat wielkich kompozytorów, nie może być niemuzykalny.

Jak często zagląda Pani do Równego?

- Rzadko, ale staramy się z mężem być tam dwa, trzy razy w roku. Mąż częściej, bo nadal wykłada tam na uniwersytecie, ale ja nie mam takich możliwości.

Jakie było Równe Pani dzieciństwa?

- Równe mojego dzieciństwa wydawało mi się przepięknym miastem, zwłaszcza że niewiele innych wtedy widziałam. W przeciwieństwie do syna, który mając siedem lat, cały świat objechał. Równe to było zwykłe miasto, ćwierć miliona mieszkańców, zniszczone podczas drugiej wojny światowej, odbudowane i nowoczesne. Piękne muzeum historyczne mieściło się w częściowo odnowionym zamku książąt Lubomirskich. Okolice malownicze. I bogate życie kulturalne: teatr muzyczno-dramatyczny, filharmonia, trzy wyższe uczelnie, dwie porządne szkoły muzyczne, dwa duże chóry dziecięce, mnóstwo zespołów artystycznych. Mama matematyk, ojciec psycholog. Najpierw pisali doktoraty, potem habilitacje w naszym mieszkaniu w centrum miasta, 36 metrów kwadratowych, w którym mieściliśmy się wszyscy.

I fortepian też?

- Pianino. Potem zmieniliśmy je na 54-metrowe i już było całkiem dobrze. Trzypokojowe, a ja najmniejszy pokój dzieliłam z siostrą. Głównie składało się z książek. Pierwszy samochód, uwaga, Zaporożec - przedmiot naszej dumy i rozkoszy, pojawił się już po doktoratach rodziców, gdy kończyłam szkołę średnią.

Matematyczce i psychologowi urodziły się dziewczynki z absolutnym słuchem?

- Słuch w rodzinie wszyscy mieli znakomity. Babcie, dziadkowie, ciotki i wujkowie. Z obu stron. Ale wybór artystycznego, muzycznego zawodu przeze mnie i Natalię nie został entuzjastycznie przyjęty przez rodziców.

Woleli coś praktycznego?

- Wśród naukowców panuje opinia, że życie bohemy nie zawsze zasługuje na uznanie. Zachęcali mnie i siostrę do edukacji muzycznej, ale tylko jako część ogólnego wykształcenia.

Bo panna z dobrego domu... Wiem, parę lat uczyłam się gry na pianinie, lekko zachęcana.

- Nas nikt nie musiał zachęcać. Zajęcia chóru odbywały się w niedzielę od godziny 11 do 14. Kiedyś na zebraniu w szkole tata zaprotestował, jak można zabierać dzieciom jedyny dzień wolny (w ZSRR w soboty dzieci też chodziły do szkoły). Postanowiono: "Dobrze, zapytajmy dzieci". A dzieci chciały. Już wtedy to była pasja, zaangażowanie. Nie zawód, a sposób na życie.

Gdzie Pani znalazła partnera życiowego, który w pełni rozumie "totalne zaangażowanie"? Ponoć tylko artysta zrozumie drugiego artystę, tymczasem Pani mąż jest adiunktem na SGGW.

- Jurij ma dwa doktoraty zrobione w różnych językach, w różnych krajach i z różnych dyscyplin. Na ukraińskim uniwersytecie uczy historii muzyki, tutaj - pedagogiki i pedeutologii. Ale jest też muzykiem z wykształcenia. Ukończył pedagogikę muzyczną, gra na różnych instrumentach, ma wspaniały głos. I jest jedyną osobą, która życzliwie, ale bardzo obiektywnie ocenia mnie po każdym występie.

Potrafi być krytyczny czy oszczędza "z miłości"?

- Nie zostawia na mnie suchej nitki, jeśli taka jest potrzeba. Absolutnie! I za to go też cenię. Wiem, że po skończonym występie, gdy zostaniemy sami, zamkną się drzwi samochodu w drodze do domu, powie mi wszystko. Zna specyfikę tego zawodu, mnie też... Nie wszystkie moje wybory były najlepsze, ale ten dotyczący mojego męża był trafiony, doskonały. Jurek jest skarbem i błogosławieństwem od Pana Boga.

Przywiezionym z Równego?

- Poznałam go, mając lat 14, w Równem, więc z trudem pamiętam czas, kiedy go nie znałam. Był bardzo młodym kolegą moich rodziców z uczelni, starszym sześć lat ode mnie.

Miłość Pani przywiozła z Ukrainy, z siostrą, akompaniatorką, często Pani występuje.

- Z Natalią jesteśmy tak niezwykle związane, że mówię "siostry z przypadku, przyjaciółki z wyboru". Jest trzy lata młodsza ode mnie, ale w wielu kwestiach, zwłaszcza muzycznych, jest tak dojrzała. Mieszka od 20 lat w Szwecji, ale kiedy się spotykamy na próbach, porozumiewamy się niemal bez słów. Ja śpiewam, ale ona oddycha razem ze mną i to coś tak organicznego, że często słyszę po wspólnych koncertach: "Panie są jak jedno ciało". Bo akompaniator to nie tylko ten, kto towarzyszy, ale współtwórca. To pochodzi od starofrancuskiego "jeść wspólnie chleb" - accompagner. Mam wielkie szczęście...

To się ułożyło rodzicom. Jedna córka 1500 kilometrów, druga - kilkaset.

- Dokładnie 500 spod mojego domu na Bielanach do domu rodziców. Gdy się tu znalazłam, wiedziałam, że dalej niż Polska nie pojadę.

Skąd się to wie? Skoro Natalia wybrała Szwecję...

- Nie wybrała! Nikt z nas niczego nie wybierał. Przyjechałam do Polski na studia podyplomowe, bo zdałam egzaminy i dostałam stypendium polonijne. Moja mama jest Polką. A potem dostałam propozycję pracy w Warszawskiej Operze Kameralnej.

Mama mówiła do Was w domu po polsku?

- Nie, po polsku rozmawialiśmy z rodziną, która przyjeżdżała do nas z Polski. Tylko że to była polszczyzna kresowa, z zaśpiewem, jak to ze Stanisławowa, gdzie się słowa przeciąga, wymawia bardzo ładnie "ł" przedniojęzykowo-zębowe. W domu mówiliśmy po ukraińsku, w szkole po ukraińsku i po angielsku, a po rosyjsku w szkole muzycznej.

Angielska szkoła dwóch córek musiała rodziców kosztować majątek.

- Nic nie kosztowała. Wszystkie szkoły w Związku Radzieckim były bezpłatne. Rodzice płacili za szkołę muzyczną, ale każdego byłoby na nią stać.

Natalia też znalazła się w Szwecji dzięki talentowi?

- Nie, dzięki miłości. Zdobyła nagrodę na międzynarodowym konkursie muzycznym w Szwecji, gdzie poznała przyszłego męża. Tam zrobiła studia podyplomowe, reszta ułożyła się sama.

Miejsce zamieszkania jest wtórne wobec tego, kim się człowiek czuje.

- Nadal mam paszport ukraiński. W świecie przedstawia się mnie jako Polish-Ukrainian albo Ukrainian-Polish. Piszą też ukraińska śpiewaczka zamieszkała w Polsce albo polska śpiewaczka ukraińskiego pochodzenia. Jak zwał, tak zwał. Nie mam problemu z tożsamością. W naszej rodzinie zawsze obchodziło się podwójne święta.

Ale fajnie, dwa razy więcej wolnych dni.

- Tatuś się nauczył wszystkich polskich kolęd. Dwa razy kutia i pascha, dwa razy śledzie, wszystko dwa razy. Najpierw polskie, potem ukraińskie święta. Od lat promuję polski i ukraiński repertuar na świecie. To misja, która na mnie spoczywa.

Syn zna świat, bo jeździł z Panią na konkursy, występy, koncerty?

- Urodziłam go w wieku, gdy na konkursy już się nie jeździ, ale już dużo koncertowałam: Stany Zjednoczone, Australia, Izrael, Wielka Brytania, Japonia, a Francja, Belgia i Niemcy wielokrotnie. Nie było wyjścia, wszędzie jeździł z nami. Mąż wziął rok urlopu, a ja półtora roku karmiłam Nazara piersią, bo postanowiłam, że dziecko ma dostać to, co najlepsze - nieważne, jakim kosztem. Logistycznie i emocjonalnie niełatwa sprawa. Dla mnie chyba trudniejsza niż dla dziecka.

Usiłuję to sobie wyobrazić: mama schodzi ze sceny, a tata przynosi w ramionach malucha do karmienia.

- Nawet nie musiał czekać do końca spektaklu, bo między pierwszym a drugim aktem czekał na mnie w garderobie. Ściągałam kostium sceniczny, karmiłam dziecko, wkładałam kostium i szłam na drugi akt. Nadal, gdy wyjeżdżam na produkcje operowe, mąż i syn dołączają do mnie. Nazar od czwartego roku życia gra na skrzypcach i drugi rok na fortepianie. Sam wybrał skrzypce, bo w rodzinie skrzypków nie było. Oby mu tylko starczyło cierpliwości.

Jak odziedziczył ją po mamusi, o jego przyszłość można być spokojnym. Ma rzadkie imię - Nazar.

- Biblijne, hebrajskie. I ma bardzo ładne znaczenie, bo to "mała latorośl poświęcona Bogu".

Piękne i proste. W przeciwieństwie do imienia ostatniej Pani bohaterki Qudsji Zaher, bo w operze o takim tytule wystąpi Pani pod koniec kwietnia.

- To bardzo mocna rola. Afganka, która doświadczyła najgorszego, ale może być każdą z nas, nieważne - Afganką czy Palestynką, Polką czy Rosjanką. Moja pierwsza aria zaczyna się od słów: "Kimkolwiek jestem, skądkolwiek przychodzę". Quadsja jest ofiarą okrucieństwa wyrządzonego człowiekowi przez człowieka, bo nie spotkała w życiu ani miłości, ani zrozumienia.

To współczesna trudna muzyka Pawła Szymańskiego. Klasyka już Pani nie wystarcza?

- Nie lubię chodzić udeptanymi ścieżkami, spoczywać na laurach. Świadomość, że nawet w najlepszych teatrach świata miałabym śpiewać tych 12 partii w kółko, na których się najlepszą kasę zbiera...

Kasę się tłucze.

- Dobrze, że to pani powiedziała, a nie ja... No więc nigdy mnie ta perspektywa nie pociągała. Im więcej śpiewam, tym bardziej jestem świadoma, ile jeszcze nie potrafię. Ale potrafię odmawiać, gdy w muzyce coś mi zupełnie nie odpowiada. Coraz częściej odmawiam...

Ma Pani przyjaciółki wśród gwiazd opery?

- Głównie mam przyjaciółki z branży. Bo te naprawdę wielkie nazwiska z pierwszej półki, z którymi miałam okazję pracować i przyjaźnię się do dnia dzisiejszego, nigdy nie zachowują się gwiazdorsko. Choć przyznaję, są i takie, które nie wiedzą, jak wygląda pojemnik z mlekiem ze sklepu. Kiedyś spytano Cecilię Bartoli, dlaczego podróżuje pociągiem w wagonie drugiej klasy, a ona, że jej to nie przeszkadza. Powtórzę za nią, że mnie też nie. I nie uważam, że tylko dlatego, iż obsypywano mnie słowami uznania, nagrodami, miałabym się różnić od innych. Jedyny moment niebywałego wyróżnienia to wtedy, gdy jesteśmy na scenie i gdy nas oklaskują. Jak z niej schodzimy, jesteśmy jak wszyscy inni.

Feerio braw, obyś trwała jak najdłużej.

- Każde brawa, nawet najdłuższe, kiedyś się kończą. Wtedy człowiek zostaje albo sam ze sobą, albo z kimś, kto na niego czeka, kto go przytuli, zrobi mu herbatę. Wtedy jest inna świadomość, inne podejście do zawodu.

Nie mogę nie spytać: co diwa potrafi zrobić własnymi dwoma rękami?

- Nie unikam kuchni, przyrządzam potrawy kuchni ukraińskiej, prowansalskiej, żydowskiej, japońskiej, no i oczywiście polskiej. Nie mam już, niestety, czasu na pieczenie ciast, ale nadal je uwielbiam. Na szczęście jest kilka miejsc w Warszawie, jak Słodki-Słony, cukiernie Lukullusa, Vincenta, Bliklego, których wypieki graniczą z poezją.

Laureatka wielu nagród uważa za największy sukces...

- Najwięcej nagród zdobyłam na Konkursie im. Królowej Elżbiety w Brukseli, gdzie śpiewałam 36 utworów, bo to jeden z najtrudniejszych konkursów na świecie: trzecią ogólną, specjalną - za oratorium, nagrodę publiczności, nagrodę telewizji i radiową. Kiedyś Jurek Maksymiuk spytał: "Olga, co jest twoją największą nagrodą w życiu?". Powiedziałam: "Nazar". Pamiętam, jak kiedyś, gdy komponował dla mnie cykl pieśni, przyszłam do jego mieszkania z maleńkim synkiem, którego karmiłam piersią. Po kilku dniach, gdy przyjechałam po nowe kompozycje, zobaczyłam partyturę z tytułem "Kołysanka dla Nazara".

Artyści inwestują w restauracje, hotele, pensjonaty. W co Pani inwestuje?

- Ja inwestuję w rodzinę. Największą frajdę sprawia mi zabranie całej rodziny - rodziców, siostry z jej bliskimi - na wakacje. Jak zamknę oczy i ktoś powie "bajka", widzę Santorini w Grecji. Marzyłam zawsze, by im to pokazać. Wyspa rodzicom też się wydała bajką. Zabrałam ich też do Izraela.

Olga Pasiecznik za 20 lat?

- Obym była zdrowa! Każdy wiek ma coś pięknego do spełnienia. Miałam szczęście być uczennicą Elly Ameling, jednej z największych kameralistek XX wieku. Powiedziała mi: "Trzeba zejść ze sceny na sekundę, zanim publiczność zauważy spadek formy". Pewnie zacznę uczyć, tyle jest utalentowanej młodzieży. Myślę, że mam trochę do przekazania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji