Artykuły

BRANDYS NA SCENIE (nie-recenzja)

RECENZJI żadna miarą pisać mi nie wypada; każdy teatr zastrzega sobie przecież słusznie prawo poddania swojej pracy publicznej ocenie na tzw. prasówce wtedy, kiedy uzna to za stosowne. Mnie zaś udało się przejazdem obejrzeć spektakl "Inkarna" Kazimierza Brandysa we Wrocławskim Teatrze Kameralnym nie na prasówce, nawet nie na premierze, a na przedstawieniu przedpremierowym, zamkniętym, w zasadzie jeszcze roboczym. Nie pisząc zatem recenzji, wypada stwierdzić, ze ta nowa polska prapremiera zapowiedziała się (w chwili druku jest to już fakt dokonany) bardzo interesująco. Prawdę mówiąc, czytane w "Dialogu" "Inkarno" choć pełne zalet literackich nie wzbudziło we mnie wielkich scenicznych nadziel. Sztuka wydawała się przeciążona spekulacją intelektualną, zbyt retoryczna, ze skrzywionym i nieco rachitycznym kręgosłupem dramaturgicznym; zbyt oschła w swoich igraszkach uczonego dowcipu. Mniemania te przychodzi teraz stanowczo odwołać: "Inkarno" sprawdziło się na scenie. Wynikła z niego zręcznie skonstruowana zabawa, nie całkiem jednak beztroska. Z opowieści o klinice dla osób o nadwątlonej równowadze psychicznej i o jej pacjencie, utożsamionym z notorycznym mordercą wyskakują co chwila, jak diabły z pudełka, przewrotne i klujące prawdy o dość - hm - względnej normalności życia w drugiej połowie naszego stulecia. W życiu tym... pardon! w klinice granica między chorobą a zdrowiem jest cienka ("Równie dobrze nasi pacjenci mogliby leczyć nas - mówi Profesor - chodzi o to, kto pierwszy powie, że jest chory"), a leczenie polega na wmawianiu pacjentowi, że on sam jest za wszystko odpowiedzialny (" W ten sposób, zwalając odpowiedzialność na pacjenta, uwalniamy się od niego"). Żart ten, nieco smutny na dnie, wydaje się dobry - gdyż wprawdzie ma się do rzeczywistości, ale nie za pomocą prostackich aluzji i bezpośrednich porównań, które, popularne przed laty, setnie nas już zdążyły znużyć.

Słowo dramatu stało się ciałem scenicznym za sprawą reżyserii Piotra Paradowskiego, debiutanta; wszyscy recenzenci znajdą niewątpliwie w tej sytuacji asumpt do dobrych wróżb i podwójnie zasłużonych komplementów. Z wyjątkiem zakończenia, które, choć i tak skrócone, wydaje się trwać jeszcze o moment za długo i operuje nieco tańszymi niż reszta przedstawienia efektami świetlnymi - całość była przemyślaną i zgodną z duchem utworu robotą sceniczną. Scenograficzne ramy zabawy dyskretnie i dowcipnie, za pomocą klinicznej bieli z winkrustowanymi w nią ludzkimi czaszkami i paroma innym drobiazgami anatomicznymi zarysował Franciszek Starowiejski. Spośród jej uczestników zapamiętuje się przede wszystkim doświadczone aktorstwo Profesora - Artura Młodnickiego (dla orientacji: onże partneruje Krafftównie w "Jak być kochaną") oraz szeroką skalę środków Bogusława Danielewskiego - Anatola, przedstawiciela cierpiącej ludzkości. Pyszny epizod Podsłuchiwanego - Zdzisława Maklakiewicza przynosi mu zapewne nadal brawa przy otwartej kurtynie. Z dwu pań grających na zmianę Małgorzatę widziałem tylko jedną, więc dla sprawiedliwości nie napiszę nic - zwłaszcza, że i to napisałem poniekąd bezprawnie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji