Artykuły

Nadobnisie i koczkodany

No i znowu mam kłopot z Lupą. Drzemie we mnie jakby duże uznanie dla gustu tego młodego reżysera, ale równocześnie dręczy mnie wątpliwość, czy nie jestem zbyt stronniczy. Krystian Lupa specjalizuje się w Witkiewiczu. Witkiewicz staje się modą w teatrze, a przynajmniej modą staje się pewien wzorzec symboliki teatralnej. Lupa już kilkakrotnie realizował przedstawienia oparte na tekstach Witkacego, zbierał laury, był chwalony, budził zrozumiale zainteresowanie, bo sięgał po to, co w sztuce polskiego dramatu najtrudniejsze, z czym nie mogą sobie poradzić interpretatorzy, teoretycy teatru, filozofowie, krytycy. Postawa młodego reżysera zjednuje szacunek.

Tym razem (znowu, bo raz już sięgał) sięgnął Krystian Lupa po

"Nadobnisie i koczkodany" Stanisława Ignacego Witkiewicza i spektakl zrealizował w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze. Sztuka jest trudna, nie rozjaśnia jej sensów dość obszerny szkic Lecha Sokoła zamieszczony w programie (zresztą ciekawie redagowanym). Nie można się ważyć na pełne odczytanie tego zwariowanego dzieła, zawierającego mnóstwo aluzji kulturowych, mnóstwo odniesień filozoficznych, społecznych, cywilizacyjnych, dzieła wypełnionego "sensownym bełkotem" i "bełkotliwym sensem", rojącego się od sytuacji humorystycznych, kipiącego spoistym żartem, nie wolnego od scen parodystycznych i obrazów szydercach, zjadliwych, nieprawdopodobnych w swojej logice absurdu.

Zderzają się i konfrontują jakby dwa główne nurty opozycyjne: pospolitość i oryginalność, sens i "bez-ens", ład i anarchia, pierwiastek kobiecy i pierwiastek męski, tajemnica i trywialność. Akcja toczy się w jakimś salonie (w pałacu jednego z bohaterów, Pandeusza), w jakimś nieokreślonym bliżej czasie, w jakiejś, niezwyczajności-zwyczajności. A więc już warunki czasoprzestrzenne, wskazuje na zawiłości sfery myślowej sztuki. Niby rzecz dzieje się współcześnie, ale granice tej współczesności są dość niewymierne, niby rzecz dzieje się w salonie, ale przedziwny to salon, odrealniony, pełen wieloznaczności - ni to dżungla, ni korytarz więzienny. Wśród bohaterów znajdą się postacie z różnych światów. Będzie tam miliarder, kardynał, rotmistrz, chemik-fizjolog, baronet, pokażą się Mandelbaumowie, piękne dziewczyny, piękni chłopcy.

Przedstawienie ogląda się jak zaczarowany krajobraz przez wziernik w Pałacu Sztuki. Główni bohaterowie, a niemal wszyscy są główni, szukają jakiejś najwyższej Tajemnicy w życiu, ostatecznego Doznania, przeżycia Ekstazy, wejścia w sferę ostatecznego Szczęścia. Wszelkie poszukiwania jednak są złudne. Natura nie daje pełnej szansy człowiekowi, szuka więc jej człowiek w Nauce, chemii, szuka w "zielonych pigułkach", które mają przenieść naszą świadomość w stan łaski, a okazuje się, że po spożyciu pigułki te przenoszą świadomość w śmierć. Niemal przez całą sztukę przewija się delikatnymi narzędziami tkany motyw szczęścia, radości, wyzwolenia od wszelkich ograniczeń, jakie zafundowała nam Natura. Stąd funkcja cielesności, stąd rola Mandelbaumów, jakby rola pierwotności, dzikości, Natury, która potem pożera dosłownie jedną z bohaterek!

Ale mam wrażenie, że Witkacy poza tym wszystkim, czy może przy tym wszystkim, porządnie sobie z nas zakpił. I nie wiem, czy Lech Sokół świadomie, czy nieświadomie, nie zwrócił uwagi na to, że przecież w .,Nadobnisiach i koczkodanach" czuje się straszliwy chichot z tradycji teatralnej, szyderczy śmiech z wszelkich form sztuki teatralnej, przecież pełno tam parodystycznych scen i obrazów, których aluzyjności jest dość widoczna (parodia pojedynku, jakby parodia np. z Szekspira...). I jeśli się tak spojrzy na dramat Witkacego, inne sensy on odsłoni, innej mocy nabierze. Ale jest to tylko jedno z możliwych odczytań, jedna z możliwych interpretacji, która może nieco zirytuje witkacologów.

Trzeba powiedzieć, że Lupa ma dobry wzrok, dobre spojrzenie na sztukę, Lupa jest jakby rzeźbiarzem inscenizacji, jakby miał talent architekta. Sporo natomiast mam zastrzeżeń do słuchu Lupy, do wyczucia pulsacji sztuki. Owe, prawdopodobnie świadome, długie i uciążliwe sceny bezruchu, mające na celu jakby przemianę wewnętrzną widzów, a może i miały inne cele, obiektywnie stawały się scenami dość pustymi, żeby nie posądzić ich o nudę. I potwierdziły się moje wcześniejsze obserwacje, że reżyser objawia swoją siłę w scenach zbiorowych, natomiast w scenach o mniejszej "masywności", staje się bezradny, zagubiony, wytrącony z rytmu.Mimo jednak tych uwag uważam spektakl za udaną, choć nie wolną od wielu błędów, próbę interpretacji Witkiewicza.

Lupa potrafił nieźle zorganizować przestrzeń sceniczną, a pierwszym zejściem Mandelbaumów na widownię bardzo wyraźnie podniósł temperaturę przedstawienia (drugie zejście było wątpliwe, można było zyskać na innym układzie tej grupy), poprowadził spektakl dość brawurowo, malując obrazy ciemną, tajemniczą barwą.

Wśród aktorów największe wrażenie zrobił na mnie niezwykle wyraźnie zarysowaną, klarowną rolą Sir Granta Andrzej Iwiński. Ten aktor stał się zaskoczeniem, ma dobre warunki głosowe, czuje tekst, umie szybko przeobrażać konwencje i ma w sobie ten magiczny pierwiastek, który czyni z człowieka artystę. Wydaje mi się, że Iwińskiego stać na trudniejsze, bardziej skomplikowane role. Zapamiętałem także dość żywe i ciekawie poprowadzone role Zofii (Maria Maj), Niny (Teresa Pawłowicz), Lizy (Ewa Jagiełło), Pandeusza (Jerzy Stępkowski), Tarkwiniusza (Piotr Skiba, coś w tym chłopaku jest), Zaletajewa (Włodzimierz Kowalewski), Kardynała (Ryszard Machowski, dość komiczny).

W sumie przedstawienie (przydałyby się pewne skróty, pewne zawęźlenia akcji, szybszy rytm) przyczynia się do lepszego poznania dramaturgii Witkiewicza, a jako kategoria estetyczna wnosi nowe akcenty do artystycznej interpretacji literatury teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji