Współcześnie, obok tragedii
Najpierw wchodzimy do parterowej sali Starego Teatru, gdzie jeszcze niedawno było muzeum teatralne, ciemne, zatłoczone wnętrze, wypełnione gablotami i manekinami w historycznych kostiumach. Teraz jest tutaj pusto, przestronnie, bardzo jasno, a miejsce przypomina jakiś lokal w remoncie, szykowany na sklep albo galerię. Szklana ściana naprzeciw wejścia sprawia, że do wnętrza przenika rzeczywistość pozateatralna. Widać przechodniów na Placu Szczepańskim, niektórzy z nich zaglądają do środka, zwabieni światłem i ruchem. Pośrodku przestrzeni stoją dwie kolumny, oklejone gazetowymi wycinkami, plakatami, reklamami. "Niedochrzczeńcy" i "Religia w kinie", ale też "Jak głosowaliśmy", "Gdzie najlepiej ubezpieczyć firmę" i "Zmiany klimatu" - plątanina tytułów oddaje medialny szum. Z głośników dobiegają wiadomości radiowe, aktualne, dzisiejsze. Na ścianach projekcje: po lewej majestatycznie płynie biblijny tekst, po prawej fotografie jakichś listów, przedmiotów, twarzy aktorów w zbliżeniu. Na ścianie frontowej zdjęcie współczesnego wiejskiego pejzażu z tablicą "Gręboszów". Nie da się ogarnąć tego chaosu impulsów. Kolumny zawsze coś zasłaniają, nie można śledzić wszystkich projekcji, słuchać radia i aktorów równocześnie...
Aktorzy - ubrani współcześnie, niemal prywatnie - zapraszają widzów do środka, rozsadzają na krzesłach rozstawionych pod wszystkimi ścianami. Siedzący na ławce chłopak gra na akordeonie kilka nut, uporczywy, prosty motyw. Kręcący się po scenie mężczyźni przysiadają i zaczyna się szemrzący zrazu, narastający atak: "suka!", "wywłoka!", "kroiło ci się od dawna, ty suko". Chorał obelg narasta, aż z materaca zerwie się dziewczyna, leżąca w miłosnym uścisku z młodym mężczyzną. Głośnym, przeraźliwym krzykiem chce jakoś obronić się przed tym atakiem. Mężczyzna w pośpiechu ubiera czarne buty, koloratkę, sutannę. Dziewczyna-Młoda (Katarzyna Krzanowska) upinając włosy zaczyna objaśniać zdjęcie: to Gręboszów, plebania, obok jest zagon ziemniaków, w ogródku malwy, ale wyschły, bo susza... To oryginalne didaskalia dramatu, wypowiedziane jednak tak prosto i potocznie, że trudno odgadnąć ich pochodzenie. Za chwilę Młoda, kołysząc pustym wózkiem, przysiada się do Kaśki (Justyna Kowalska), żeby zapytać: "Ty, wierzysz w sny?". Akcja zaczyna się zawiązywać jakby trochę mimochodem, niewyraźnie. Ksiądz (Marcin Kalisz) poucza Kubę, Sołtys przychodzi do Księdza ze sprawą. Po opłotkach kręci się Pustelnik (Roman Gancarczyk) w tandetnym dresie. Tekst dramatu przeplatany jest dialogami współczesnymi, napisanymi dla potrzeb spektaklu, ale różnica między dwoma tekstami jest celowo zacierana w ekspresji aktorskiej. Zmianę sygnalizuje tylko inny rytm zdań, inne słowa.
Barbara Wysocka, konstruując swoją sceniczną wersję "Klątwy", dokonała kilku radykalnych posunięć - tak wobec dramatu, jak i tradycji jego wystawiania. Pierwsze to wspomniana już adaptacja, łącząca różne językowe pasma. Nie tylko oryginalny język dramatu zostaje tu płynnie połączony z mową współczesną. Tok dramatycznego, słownego wywodu jest stale uzupełniany - albo zakłócany - całą masą dopowiedzeń, mamrotań, językowych śmieci zapychających percepcję. Tych wszystkich "no", "bez przesady", "cicho". Język prasowych artykułów miesza się z biblijnym językiem Księgi Powtórzonego Prawa, mowa radiowych audycji z niewprawnie pisanymi listami. Ze zmieszania języków wynika zasada druga: symultanicznej narracji, krzyżowania się różnych linii komunikacyjnych. Gdy Sołtys wypomina Księdzu pożycie z Młodą i spłodzenie dzieci, gdzieś obok szemrze z radia wypowiedź ojca sześciorga dzieci, jak to z małżonką postanowili przyjąć każde dziecko, którym Bóg raczył go obdarzyć. To mocny kontrapunkt: przecież, wedle nauki chrześcijańskiej każde dziecko jest darem, a każde życie - świętością, zatem i dzieci księdza powinny podlegać tym prawom. W innej scenie, gdy toczy się gorący spór mężczyzn, reprezentujących władzę - Księdza, Pustelnika, Sołtysa - gdzieś z boku dziewczyna, Kaśka, wyświetla na ścianie slajdy z Gręboszowa, spokojnie je objaśniając. Na jednym z nich widać szczęśliwą, uśmiechniętą parę na spacerze, Księdza i Młodą. "To mama Zosi, a to tata Zosi", stwierdza dziewczyna, kompletnie odwracając perspektywę, wpisując tę relację w całkiem inny porządek - prywatny, rodzinny. Te nakładające się wątki narracyjne czasem są zderzone na zasadzie chaosu wrażeń, częściej jednak podważają wątek główny, wprowadzając inny, alternatywny ogląd wydarzeń.
Jeszcze inną kompozycyjną regułą jest zasada powtórzeń i przetworzeń jednego fragmentu czy motywu. Kilka razy toczy się dialog między Młodą i Kaśką na temat proroczej mocy snów, w różnych konfiguracjach przestrzennych, z różną emocjonalną mocą. Starcia między Księdzem, Kubą, Sołtysem i Pustelnikiem, odegrane w żywym planie, zostają powtórzone raz jeszcze "na biało", informacyjnie, gdy wszyscy siedzą w jednym rzędzie krzeseł. Te powtórzenia dają wrażenie ruchu po okręgu, kreślenia jakiejś pętli, snucia się wkoło bez możliwości wyjścia. Zamiast linearnej konstrukcji, zmierzającej prosto do kulminacji i finału, mamy tu kompozycję cykliczną, w której zderza się ze sobą kilka przetwarzanych motywów.
Chyba jednak najbardziej wyrazistym chwytem reżyserskim jest rozbicie materii dramatu na dwa modele narracji: dramatyczną i relacjonującą. Pewne fragmenty tej historii zostają po prostu odegrane: Sołtys grozi spacerującej z wózkiem Młodej, swoje dorzuca Pustelnik, chichocząc z tandetnym demonizmem. Kaśka prowokuje Kubę, Ksiądz i Młoda nie kryją swej intymnej relacji. Inne sceny, kluczowe w budowie dramatu, zostają natomiast przez bohaterów opowiedziane. Widzowie stają się bezpośrednimi adresatami historii opowiedzianej w konwencji trochę zeznania sądowego, a trochę osobistego, terapeutycznego zwierzenia. Tak właśnie zostaje podana kulminacyjna w dramacie scena przybycia matki Księdza, gdy bohaterowie dostępują ostatecznego
rozpoznania losu. Matki w inscenizacji "Klątwy" nie ma, a o jej wizycie opowiadają Ksiądz i Młoda, siedząc na krzesłach i zwracając się do konkretnych ludzi na widowni. Najpierw rzeczowo, jakby próbowali dać uczciwą rekonstrukcję wypadków, stopniowo - coraz wyraźniej pod wpływem przemożnych, silnych uczuć. Przeżyta trauma i pamięć psychicznego zapętlenia wywołują na nowo wstrząs. Roztrzęsiony Ksiądz krzyczy, niemal płacze, a powtarzające się okrzyki: "mamo!" są błaganiem o zrozumienie. Młoda jest niby spokojniejsza, lecz dostrzegalnie porażona grozą tego, co ją czeka. To chwyt swoistego odwrócenia, prowokacji wobec oczekiwań odbioru. W scenach dramatycznych, z natury bardziej emocjonalnych, aktorzy grają chłodno, z dystansem, niemal po Brechtowsku. Nie angażują się w psychikę postaci, raczej demonstrują pewien model społecznego układu wsi. Głębsze wejście w rolę, rozbudzenie przeżyć swoich bohaterów następuje w scenach epickiej relacji o przeszłości, która winna mieć - z racji oddalenia od przedmiotu - bardziej wyrównany, obniżony wyraz emocjonalny. Zyskuje na tym całość narracji, kwestionującej tradycyjne sposoby komunikowania określonych treści. Odbiór staje się - dzięki zaskoczeniom i łamaniu przyzwyczajeń - bardziej skupiony, zagęszczony.
Podobnie - jako relacja - podany zostaje cały tragiczny finał dramatu. Młoda, stojąc na wysokiej drabinie, znaku wywyższenia i zarazem ofiarnego stosu, opowiada, jak się wszystko odbyło. W pewnym momencie dołącza Ksiądz, zdając sprawę z własnego nieszczęścia. Młoda kończy pełnym zdziwienia: "umarłam?". I dodaje: "aha, a wiecie co na koniec Pustelnik jeszcze powiedział? Bóg mówi Słowo!. Ostatnie zdanie "Klątwy" wypowiedziane jest z ironicznym patosem, który zaraz zostaje skontrowany przez wymamrotane pod nosem "No, nie przesadzaj, aż tak to nie było". A Ksiądz? Ksiądz zwariował. Taka to historia. W Gręboszowie pod Tarnowem. Koniec opowieści, aktorzy wychodzą.
"Klątwę" bardzo dobrze się ogląda, wciąga migotliwa, poskładana ze strzępów historia. Barbara Wysocka bardzo umiejętnie używa nowoczesnej, mocno przylegającej do współczesności techniki dramatycznej narracji. Udało jej się skomponować bogatą, pełną znaczeń teatralną fakturę, potrafiła też uruchomić aktorów, świetnie balansujących między relacją a identyfikacją. Role Romana Gancarczyka, Marcina Kalisza i Katarzyny Krzanowskiej zasługują na szczególną pochwałę. Radykalny akt zerwania z formą oryginału i sięgnięcia do jego źródeł, by na kanwie utworu zbudować własny przekaz, okazał się skuteczny, odnowił ugruntowany wizerunek dramatu. Ale satysfakcji z przedstawienia towarzyszy też uczucie braku. Braku ciężaru, niedostatku przeżycia. "Klątwa" w Starym Teatrze nie jest, ani nie usiłuje być tragedią. Nie tylko wskutek reżyserskiej decyzji, ale również dlatego, że i pojęcie, i odczucie tragizmu wyparowało z horyzontu naszego myślenia o świecie. Trudno sobie dziś wyobrazić subtelne rozważania na temat różnych rodzajów tragizmu w dramatach Wyspiańskiego, którym kiedyś poświęcano opasłe tomy rozpraw. Tragedia musi mieć metafizyczne zakorzenienie, nie obywa się też bez kontaktu dotkniętego nią człowieka z bogami, bez rozpoznania winy tragicznej. W "Klątwie" jest tylko dramat, psychologiczny i społeczny. Dramat konfliktu ambicji i powinności, odpowiedzialności i siły instynktów niszczy młodego, pełnego zapału chłopca, który źle wybrał życiową drogę. Dramat dziewczyny, nadwrażliwej i nieprzystosowanej, żyjącej snami i zwidzeniami, którą otoczenie zaszczuło i doprowadziło do szaleństwa. Dramat społeczności, która pozwoliła się ponieść najgorszym, mściwym i odwetowym instynktom. Ten ładunek jest wystarczająco silny, by dotknąć, nawet wstrząsnąć odbiorcami. Ale wszystkie zabiegi dystansujące uniemożliwiają się utożsamienie z bohaterami, a więc i przeżycie dramatu. Właściwie tylko raz dochodzi do takiej identyfikacji: w scenie publicznej spowiedzi, gdzie nagle zaczynają działać żywe emocje. Technika krzyżujących się perspektyw, wprowadzająca krytycyzm w obręb dzieła, czegoś jednak pozbawia. Silniejsze okazały się w spektaklu emocje wobec samego sposobu przekazu, niż jego zawartości.
"Sędziowie" grani są po przeciwnej stronie Starego Teatru, na Nowej Scenie. Przestrzeń jest tu zasadniczo odmienna. Niewielka, ciasna scena pogrążona jest w półmroku i otoczona biało-czerwona taśmą, jaką znaczy się miejsca wypadków albo zagrożeń. Po lewej sylwetka obrysowana kredą świadczy, że to teren zbrodni. Z boku wchodzą czterej sędziowie (Aleksander Fabisiak, Leszek Świgoń, Jerzy Święch, Edward Wnuk) w togach i surowo mierząc wzrokiem publiczność, zasiadają tyłem do widowni, przed zamkniętym taśmą obszarem. Będą tak siedzieć, niemo i w bezruchu, prawie do końca przedstawienia. Wszystko, co zobaczymy, jest więc ponownie rekonstrukcją wydarzeń z przeszłości, odegraną dla potrzeb procesu.
Maria Spiss zastosowała inną strategię wobec tekstu dramatu: niczego nie dopisała, nie włączyła też innych tekstów. Za to dokonała niezwykle radykalnych skrótów. Przedstawienie trwa pół godziny, a i podczas tego krótkiego czasu wiele fragmentów i dialogów zostaje powtórzonych. Lecz tu powtórzenia mają nieco inną funkcję: są raczej dosłowne, nieprzetworzone i wyglądają jak uporczywe dowody na jakąś wersję i tak nieosiągalnej prawdy. Nie ma więc w przedstawieniu Juklego i dziewcząt, nie ma całej rodzajowości żydowskiej karczmy na galicyjskiej wsi. Nie ma także starcia między religią żydowską a chrześcijańską, bo brak najmniejszej informacji o pochodzeniu bohaterów. Pozostał surowy obraz zbrodni, wydestylowanej z wszelkich społecznych i kulturowych motywów. Jej mechanizm - czysto psychiczny, wynikający z fundamentalnego międzyludzkiego starcia.
Z początku wydaje się, spektakl pójdzie bardziej zgodnie z literą tekstu. Aktorzy mówią wiersz Wyspiańskiego starannie, choć powściągliwie, bez emfazy. Przedstawienie ma nieco hieratyczny rytm i tajemniczy klimat, wzmagany nienaturalnym, bocznym oświetleniem. Zaczyna, jak u Wyspiańskiego, Joas (Piotr Cyrwus), swoim lirycznym monologiem o muzyce duszy i miłości do ojca. Choć jest to dziwny Joas: nie dziecko, a mocno dorosły mężczyzna, który zatrzymał się w rozwoju albo nie potrafił zerwać rodzinnych więzi. Siedzi na ziemi, skulony, i wypowiada słowa szorstko, gniewnie. Bez liryzmu. Uświadamiające słowa Natana (Błażej Peszek) wcale do niego nie docierają. Dziad odrzuca plik banknotów Samuela (Zbigniew Ruciński); ten długo i w milczeniu je zbiera. Najważniejszą postacią staje się Jewdocha (świetna w tej roli Aldona Grochal): spowiedź zdesperowanej, przegranej kobiety jest głównym motywem oskarżenia. Ale po pewnym czasie mechanizm docierania do tragicznej prawdy jakby staje w miejscu, a wreszcie całkiem się zacina. Scena między Natanem i Urlopnikiem (Jacek Romanowski) zostaje powtórzona trzykrotnie, coraz szybciej, byle jak, żeby pokazać "jak to było". Wkrada się groteska, umowność wydarzeń zaczyna dominować. Joas wykrzyczy swoje oskarżenie z tego samego miejsca, siedząc na podłodze. Odtrąci ojca, który chce go uciszyć, gwałtownymi ruchami rąk i nóg. I skończywszy nie umiera, lecz milknie. Samuel odwraca się ze słowami "tu go nie ma", które wydają się odnosić do zerwanej relacji z synem. Sędziowie wychodzą, ich praca skończona. Następuje czas obrachunków prywatnych. Najpierw Jewdocha w lirycznej rozmowie z Dziadem mówi o zniechęceniu życiem i uldze śmierci. Potem Samuel, odwrócony tyłem, wypaliwszy papierosa, zrobi swój rachunek sumienia. Lecz nie wiadomo, do czego odnoszą się jego słowa: "No, ja winien tej śmierci, a Bóg mnie winien tę śmierć". Wielki monolog Samuela, okrojony i pozbawiony kontekstu, trafia w próżnię.
"Klątwa" i "Sędziowie" w Starym Teatrze to ciekawe i w znacznej mierze udane przedsięwzięcie. Dowód klasy aktorskiej tego zespołu: skomplikowana, posklejana z różnych części albo drastycznie okrojona materia tekstu nie przeszkodziła w powstaniu kilku bardzo dobrych ról. Ale przedstawienia nasuwają kilka pytań szerszej natury. Po pierwsze, wydaje się, że w kwestii wystawiania klasyki (a to przecież ciągle zasadnicza część repertuaru) nie można uniknąć alternatywy: albo przedstawienie "w zgodzie z autorem", respektujące tekst dramatu i wystawione wedle utrwalonej tradycji, ale anachroniczne i martwe (albo, co najwyżej, "przyzwoite"), albo wersja żywa, czyli uwspółcześniona. Bardziej nowoczesna i nośna za cenę daleko idących zabiegów adaptacyjnych, tak w zakresie języka, jak i struktury dramatu. Jednak w wielu europejskich teatrach powstają inscenizacje klasyki wyrastające ponad ten podział, respektujące oryginalny tekst i skutecznie łączące tradycje sceniczne i współczesne gusty w jedną organiczną całość.
Po wtóre, rodzi się pytanie o granice adaptacji. Dziś upominanie się o prawa autora do własnego tekstu wydaje się niewłaściwe, w złym tonie i jest traktowane jako objaw dawno już przezwyciężonych przesądów. Wszystko się adaptuje, przepisuje, szpikuje materią innego gatunku. W porządku, jeśli czyni się to w zgodzie z duchem i fundamentalną strukturą utworu. Można powiedzieć, że ostatecznym kryterium pozostaje zawsze artystyczna wartość przedstawienia, które albo się broni, albo nie. I żadne mechaniczne reguły nie mają tu sensu. Ale jeśli w finale "Sędziów" Joas nie umiera, to czy nie jesteśmy o krok od XVIII-wiecznych, wyśmiewanych przez nas praktyk dopisywania szczęśliwych zakończeń do tragedii Szekspira?