Artykuły

Gra o tron czy o mężczyznę?

"Anna Bolena" w reż. Janiny Niesobskiej w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Jędrzej Słodkowski w Gazecie Wyborczej - Łódź.

ść, miłość i nienawiść, świadomość zguby i pomieszanie zmysłów. Jak wiarygodnie wyrazić głosem ten emocjonalny miszmasz? Odpowiedź na to pytanie znalazła Joanna Woś. Gwiazda łódzkiej opery rozbłysnęła podczas premiery, Anny Boleny" Donizettiego na otwarcie gmachu po remoncie.

Łódzka sopranistka jest wybitną specjalistką od belcanta. Partię tytułowej bohaterki - królowej Anglii Anny Boleyn (Bolena to wioska wersja nazwiska), drugiej żony Henryka VIII - Donizetti napisał specjalnie z myślą o Giuditcie Paście, jednej z największych wokalnych wirtuozek tamtej epoki.

Chociaż opera opowiada o sześciu ostatnich dniach żywota Anny Boleny akcji w libretcie, nawet skróconym, jest niewiele. Bohaterowie - Bolena, Henryk VIII (Aleksander Teliga), Joanna Seymour, kochanka króla, dama dworu Boleny i jej następczyni na tronie (Bernadetta Grabias), lord Percy (Pavlo Tolstoy), dawna, niewygaszona miłość Boleny (nakrycie dawnych kochanków na spotkaniu daje Henrykowi pretekst do ścięcia Anny i poślubienia Seymour), wreszcie zakochany w królowej paź Smeton (Olga Maroszek) - śpiewają głównie o uczuciach. Ciężar inscenizacji może wziąć na siebie tylko Bolena śpiewana przez artystkę najwyższej klasy, która przedstawi emocjonalną burzę nie tylko głosem, ale także mimiką, spojrzeniami, gestami. Tak było zapewne niegdyś w przypadku Pasty, tak było w przypadku wielkiej Marii Callas, która w 1957 r. przywróciła "Annę Bolenę" po latach zapomnienia, czy dwa lata temu w przypadku Anny Netrebko. Dość powiedzieć, że w Polsce "Annę Bolenę" odważono się wcześniej wystawić tylko raz.

Reżyserująca łódzki spektakl Janina Niesobska wybrała tę operę właśnie dla Joanny Woś. Pomysł trafiony w dziesiątkę. Woś zaprezentowała się jako królowa dostojna i łagodna w pier-wszej części, złamana i zdradzona w części drugiej i odchodząca od zmysłów w trzeciej (znakomita scena szaleństwa w finale). Największe napięcie na scenie panowało na początku II aktu, podczas wirtuozerskiego duetu Woś i Bernadetty Grabias, także w świetnej tego dnia formie zarówno wokalnej, jak i aktorskiej. Aleksander Teliga był królem odpowiednio odpychającym, wokalnie - poprawnym, jak zresztą reszta solistów. Włosko-austriacki dyrygent w zdyscyplinowany sposób poprowadził orkiestrę. Kilka razy nierównościami raził za to chór.

Janina Niesobska - choreografka i była tancerka - próbowała ożywić statyczną operę na rozmaite sposoby. Dworki zabawiał zespół baletowy w roli bajecznie barwnych rajskich ptaków, w te i wewte sunęły platformy sceniczne napędzane nową elektroniczną maszynerią, a w pierwszej i ostatniej scenie po estradzie błąkała się rudowłosa dziewczynka. Ten zabieg przypomniał o pośmiertnym triumfie Boleny: to właśnie jej córka Elżbieta zasiadła na tronie, zyskując później przydomek "Wielka". Nieudanym pomysłem okazało się natomiast wprowadzenie na scenę konia. Nie znam się na koniach, być może było to zwierzę cyrkowe, bez stresu podchodzące do występów publicznych. Faktem jest jednak, że podczas premiery koń wyraźnie nie miał ochoty na słuchanie belcanta i uwagę widzów na kilkanaście minut przykuły próby dezercji zwierzęcia z estrady.

Dominantą ascetycznej scenografii Waldemara Zawodzińskiego była gigantyczna, ciekawie oświetlana półkopuła zawieszona nad sceną. Współpraca Niesobskiej, Zawodzińskiego i Marii Balcerek (piękne kostiumy z epoki, Bolena w każdej scenie pojawia się w innej kreacji) zaowocowała dwomąefektownymi wizualnie pomysłami. Świadkami spotkania Boleny i lorda Percy'ego są antyczne posągi - tylko po minimalnym ruchu klatek piersiowych można poznać, że to pobieleni tancerze. W pamięci zapada też scena finałowa, z dymiącym lochem-grobem oraz odzianymi w czerwone szaty członkami tajemniczego trybunału, przyglądającymi się w bezruchu zza gigantycznej mapy świata ostatnim minutom życia królowej.

Pozostaje pytanie zasadnicze: po co wystawiać dziś "Annę Bolenę"? Czy tylko po to, by umożliwić popis wspanialej śpiewaczce? Wydaje się, że akurat "Bolena" znakomicie nadaje się do uwspółcześnienia, opowiada przecież o dwóch niezmiennych dla ludzkości namiętnościach: miłości i żądzy władzy. W Wielkim oglądamy inscenizację konwencjonalną, a drugi z wątków zaakcentowany jest słabo. Bolena i Seymour wydają się zdezorientowanymi kochankami rozgrywanymi przez samca alfa, a nie ambitnymi władczyniami padającymi łupem bezwzględnego politycznego machera.

Rozumiem argumenty realizatorów, że na uwspółcześnianie opery trzeba mieć, po pierwsze - pomysł, a po drugie - czas. Ani jednego, ani drugiego nie było; dość powiedzieć, że artyści mogli wejść na scenę dopiero kilka dni przed premierą. Ja także wolę porządnie przygotowaną tradycyjną inscenizację od kombinatorskich niedoróbek.

Marzyłbym jednak, by tłumnie przybyli na premierę politycy zobaczyli w postaci Henryka VIII swoje - trochę krzywe, ale jednak - odbicie. Jestem pewien, że na bankiet wybrali się, niestety, w szampańskich nastrojach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji