Artykuły

Kto sieje wiatr...

"Sieroty" w reż. Grażyny Kanii w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Małżeństwo zasiada do romantycznej kolacji. Intymną aurę burzy wtargnięcie brata kobiety. Jego koszula jest powalaną krwią. Jak w malignie bredzi o napotkanym okaleczonym człowieku, którego w przypływie współczucia przycisnął do piersi (co ma tłumaczyć obecność plam na ubiorze). Zgodnie z relacją ranny miał się poderwać z chodnika i pierzchnąć w nieustalonym kierunku. Nie będzie dużym uchybieniem zadziałać na przekór detektywistycznej konwencji whodunnit (czy, używając bardziej nośnego wyrażonka, zaspoilerować) i na wstępie zdekonspirować sprawcę - człowiek, który dokonał brutalnej napaści, to nieoczekiwany przybysz, Liam. Jego ofiarą jest przypadkowy przechodzień arabskiego pochodzenia, który bynajmniej nie wyparował w miejskiej przestrzeni, lecz leży związany w szopie na tyłach domu znajomego.

W belgijskim filmie z 1992 roku pod enigmatycznym tytułem "Człowiek pogryzł psa" morderca-pseudofilozof zabija dla perwersyjnej uciechy (czy też - w imię kulawej ideologii samozwańczego arbitra elegantiae zbrodni) przypadkowe osoby ze swojego otoczenia. Ów obraz zadaje gwałt na powszechnej fascynacji jednostkami wykolejonymi, sytuującymi swoje nikczemności w ramie specyficznego zespołu przekonań. Odczytanie filmu poszerza się o nowe konteksty, jeśli zignorujemy polskie tłumaczenie tytułu, będące kalką z angielszczyzny, i przyjrzymy się oryginałowi, które w dosłownym przekładzie z języka francuskiego powinno brzmieć: "To wydarzyło się w twoim sąsiedztwie". Nieprzypadkowo psychopatyczny Ben "namaszcza" na swoje ofiary maluczkich obywateli, których zniknięcie nie wzbudzi zainteresowania organów ścigania. Z wyjątkiem funkcjonariuszy nie istnieje żaden zawór bezpieczeństwa porządku publicznego - znieczulica skutecznie tamuje jakąkolwiek sposobność reakcji. Istnieje większe prawdopodobieństwo, że śmierć lokalnej tuzy wymusi radykalne przedsięwzięcia, zaś oprawca jednostki N.N. wyłowionej z tłumu może uchylić się od sankcji. "Zdziesiątkują ławicę sardynek, a jeszcze pomogą ci je zapakować do puszek"- konstatuje Ben. Oto cierpka prawda o stratyfikacji społecznej - im niższe rewiry zaludnia zbiorowość, tym mniejsze jest jej przydawane znaczenie.

Kolejny cios pięścią w brzuch upojenia poczuciem odległości od deprawacji - psychopata bywa potrzebny jako figura, na którą można całkowicie zzuć poczucie winy za wszelką patologię trawiącą społeczeństwo. Zwyczajowe zachowania ludzi wpisują się w ikonograficzne wyobrażenie trzech małp "nie widzących, nie słyszących i nie mówiących o złu". Barykadowanie się w swojej enklawie prowadzi do paraliżu mechanizmów reakcji. W momencie, kiedy zło nie dotyczy nikogo, pozostaje "osierocone". Być może zbytnio lekceważy się znaczenie znieczulicy w etiologii kryminalnej. Co gorsza, obojętność nie musi wynikać wyłącznie z obawy o własne bezpieczeństwo. Ben może być kimś w rodzaju wyraziciela poglądów wstydliwych, niewygodnych, wypieranych. Warto odnotować, że celem jego ataków są osoby marginalizowane - starsze, niedołężne, przedstawiciele mniejszości etnicznych i narodowych. Tajemnicą poliszynela jest obecność tendencji ksenofobicznych, skutecznie maskowanych w proklamowanej utopii bezwarunkowej tolerancji. Ogół wysyła więc swojego wynaturzonego delegata, który - choć jego czyny są zdecydowanie godne potępienia - staje się groteskowym ambasadorem nastrojów targających częścią społeczeństwa.

Rozsnuwanie paraleli między sztuką Dennisa Kelly'ego w ujęciu Grażyny Kani a belgijską produkcją nie jest rażącym odbiegnięciem od meritum. Uderza bowiem w marginalizowany w analizach spektaklu Kani kontekst, czyli podważenie mitu miast obwołanych oazami multikulturowości. Istnieją oczywiście kardynalne różnice - w inscenizacji nie występuje kolejna inkarnacja estetyzującego Hannibala Lectera. Motorem akcji jest niedojrzały, przerażony swoim czynem człowiek. Rozwijanie sieci odniesień wyostrza jednak problem ksenofobii (która stanowi nieraz naskórkowy slogan faktycznego podglebia niechęci do obcych, wynikającej często z niechęci imigrantów do asymilacji, i upatrywania w tym przyczyn uwiądu gospodarczego i zachowań kryminogennych). Bo w "Sierotach" degrengolada portretowana jest w dwóch planach. Na pierwszym miejscu znajduje się oczywiście dezintegracja rodziny, która nie potrafi poradzić sobie z dramatem, jaki niespodzianie stał się jej udziałem. W szerszej perspektywie na powierzchnię wybija się kontekst społeczny. Dlaczego doszło do bezpodstawnej napaści? Dlaczego przetrzymywany i torturowany człowiek nie jest poszukiwany przez nikogo? "To zdarzyło się w twoim sąsiedztwie" - ale nikogo to nie interesuje. Liam zaatakował "ze strachu", niemniej przed zachowaniem, które mogłoby być jego przyczyną. Lęk musiał kumulować się od dawna, mącąc postrzeżenia i wsączając truciznę do umysłu. Pozostaje pytanie, czy istniały w ogóle racjonalne przyczyny tego lęku.

Powróćmy do momentu ekspozycji. Przestrzeń gry wyznaczają białe, sterylne plansze. Na stole leżą rozsypane płatki czerwonych róż, talerze z przystawkami, kieliszki i butelki wina. Romantyczne tte--tte Danny'ego (Grzegorz Falkowski) i ciężarnej Helen (Anna Moskal) przerywa niespodziewana wizyta Liama (Piotr Ligienza). Mężczyzna jest roztrzęsiony. Z chaotycznych strzępów relacji wynika, że napotkał leżącego na ulicy, obficie broczącego krwią człowieka. Szok uniemożliwił jakąkolwiek próbę pomocy. Ofiara ucieka.

Od tej pory rozpad rodziny przebiega w kilku fazach. Początkowo całe zajście jest traktowane jako zwykły, możliwy do zatuszowania incydent. Helen opiekuje się bratem, pozwala mu zostać w mieszkaniu. Danny chce powiadomić policję, co wywołuje stanowczy protest żony. Tu następuje pierwsze tąpnięcie. Mężczyzna usiłuje przekonać Helen, że gdzieś w okolicy błąka się człowiek, któremu grozi wykrwawienie. Kobieta motywuje swój sprzeciw chęcią ochrony bezpieczeństwa rodziny. Stopniowo łuszczy się licówka złudy stabilizacji. Liam był notowany, poszukiwany przez policję. Z kolei rozmowy rodzeństwa rzucają światło na ich przeszłość. Są sierotami, których wzajemne stosunki naznaczyła napaść Liama na rówieśnika (notabene, romskiego pochodzenia). Seanse retrospekcji podważają uzasadnienie deprawacji wpływem środowiskowym. Wszak Helen udało się wyjść na prostą.

Druga faza - to faza przewrotu. Misterne przybranie stołu przeradza się w bałagan. Rosnące wątpliwości rozpuszczają powlekający rodzinę impregnat. Zapędzony w kozi róg Liam przyznaje się do napaści. Początkowo za linię obrony przyjmuje chęć zemsty - ofiarą miał być młody Arab, jeden ze sprawców dawnego napadu na Danny'ego. Motyw wendety kruszeje i traci wiarygodność w momencie, kiedy Liam zaczyna się plątać w krzyżowym ogniu indagacji. Zaatakowany człowiek okazuje się być przypadkowym przechodniem. Mężczyzna nie jest w stanie wyłuszczyć konkretnej przyczyny agresji. Ataku nie można scedować nawet na afekt (zresztą, czy może istnieć afekt niepoprzedzony generującym go impulsem?) - bo jak do nagłego wybuchu emocji ma się uprowadzenie i uwięzienie nieszczęśnika na posesji przyjaciela Liama, Iana?

W tym momencie akcja wkracza w fazę wyczerpania i biernej rezygnacji. Stół został już całkowicie uprzątnięty. Do mieszkania wraca wpółżywy Danny. Właśnie odnalazł związaną ofiarę, którą miał zastraszyć i zniechęcić do złożenia zeznań na policji. Relacja składana żonie przychodzi mu z trudem. Słowa nie są wystarczającym przekaźnikiem zaobserwowanej sceny; stają się raczej balastem. Niemożliwe jest nie tyle opisanie skali bestialstwa (okaleczony mężczyzna leży związany wśród ekskrementów, nogi oblano benzyną, na ziemi leżą rozrzucone zapałki - resztę można sobie domyśleć), co przyswojenie faktu, że jego sprawcą jest członek najbliższej rodziny. A zbrodnie chciałoby się przypisać anonimowym degeneratom z tabloidowych szpalt. Tym samym szczelny kokon zostaje raz na zawsze rozerwany.

Można zaakceptować fakt istnienia zła poza fortyfikacjami umownego bastionu normalności (metafora nie do końca naciągana; przejścia między częściami inscenizacji sygnalizują wyciemnienia i skąpanie sceny w ultrafiolecie, w tym świetle białe plansze zmieniają się w m u r y pokryte graffiti). Inaczej dzieje się w przypadku, kiedy zło rzutuje bezpośrednio na mir domowy. Wtedy jawi się jako ciało obce, przeszczep, który organizm próbuje odrzucić. Przyzwolenie na śmierć obcego w imię obrony bezpieczeństwa rodziny stanowi już przedsionek do wartościowania życia ludzkiego, wyrażającego się w kalkulacji, kogo należy ocalić i jakie mogą być ewentualne koszta takiej interwencji. W niektórych przypadkach brak dziania jest również działaniem - bo jest brzemienne w skutki. Spolegliwość staje się przyczynkiem do relatywizowania zła. Ów moralny partykularyzm wystawia kiepskie referencje społeczeństwu - system wartości jest dziurawy jak rzeszoto. A skoro spójny system wartości konsoliduje strukturę społeczną, to jakie następstwa może przynieść jego wyjałowienie? Dlaczego nikt z uwikłanych w dramat (należy pamiętać również o nieobecnym na scenie Ianie, który z pewnością pomagał Liamowi w ukryciu ofiary) nie przełamał impasu i nie powziął radykalnych kroków? Cóż, każdy bezwiednie przyjął postawę wycofania w swoistym zespole okoliczności. Kontekst rodzi występek. Oto przewrotnie zinterpretowany efekt Lucyfera w mikroskali.

Już sama niemożność podania motywu napaści powinna sprowokować do pochylenia się nad moralnością Liama. Do tego należy dodać wspominaną z nabożną czcią kolekcję narzędzi zbrodni gromadzoną przez Iana. Traktowanie jako trofeum maczety używanej w czasie masakry rwandyjskiej jest alarmującym sygnałem - nie tylko niezdrowej fascynacji Liama i Iana, lecz również stopniowego przenikania (a w konsekwencji - oswajania i ironizowania) jej atrybutów do powszechnego obiegu kultury. Mniej jaskrawy, choć równie intrygujący, jest wątek ciąży Helen. Z początku kobieta przebąkuje o aborcji. Takiej opcji stanowczo sprzeciwia się Danny. Helen odwołuje swoją deklarację, jakby w obawie, że straci miłość męża. A zatem narodzenie dziecka ma być jedynie gwarancją ocalenia małżeństwa? W finale spektaklu dokonuje się zaskakujący zwrot. Teraz to Helen czuje się przygotowana do macierzyństwa, zaś Danny bezwzględnie nakazuje przerwanie ciąży bez podania konkretnych powodów. Można oczywiście dokonać parcianego rozgrzeszenia, motywując ultimatum mężczyzny gładkim wykrętem "nie chcę, by moje dziecko żyło w takim świecie". W tym konflikcie uderza jednak przede wszystkim łatwość zmiany decyzji dotyczących ważkich kwestii. Postanowienia w sprawie narodzin dziecka degradują się do odbić doraźnych nastrojów czy wręcz kaprysów pary małżonków.

Czy istnieje wymóg bezwzględnego reagowania na zbrodnicze akty? Rodzinę paraliżuje obawa o naruszenie bezpieczeństwa jej członków. Niejednokrotnie słychać utyskiwania na jakość życia w niebezpiecznej dzielnicy. W jakim stopniu awersja jest wynikiem ksenofobicznego podbechtania, a na ile reakcją współmierną do rzeczywistości? W multikulturowych molochach (akcja ma miejsce w Londynie) siłą rzeczy tworzą się getta kulturowe. Proces gettoizacji przyczynia się do osłabienia spoistości społeczeństwa. Tendencje izolacjonistyczne intensyfikują nieufność względem obcych. Stąd już niedaleko do aktów agresji, w tym kuriozalnych sytuacji, w których reakcja wyprzedza akcję.

Przy stole stoją cztery krzesła. Taka liczba nie może być dziełem przypadku, zważywszy na oszczędność scenografii Stephana Testi. Na scenie pojawia się wszakże troje ludzi (z pominięciem epizodycznej rólki syna Danny'ego i Helen). Nie ulega wątpliwości, jaką sugestię serwuje się odbiorcy. Życie rodziny zostało permanentnie naznaczone obecnością skatowanego człowieka. Tym samym twórcy chcą wrazić w świadomość pewne memento. Żaden czyn nie może uniknąć konsekwencji. I to niekoniecznie natury prawnej. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji