Wracaj natychmiast Jimmy Dean, Jimmy Dean
No i co z tego, że Ed Graczyk był przez 28 lat związany z teatrem jako dramaturg, reżyser i scenograf, że pracował w Hardford, Memphis, Honolulu i Midland, że obecnie jest dyrektorem Players Theatre w Columbus, że "Jimmy Deana" reżyserował i sfilmował R. Altman?
Sztuka Graczyka w takiej postaci, w jakiej możemy ją oglądać w Teatrze Kameralnym nie wypada ani ciekawie, ani mądrze, ani odkrywczo. Półtorej godziny (z przerwą chwała Bogu) babskiego międlenia o niczym. O niczym, bo autor chciał od razu o wielu rzeczach: że czas mija, że świadomość dojrzewa, że ludzie są zakłamani i mają podwójną moralność, że potrzebują Wiary (w Boga i w namacalnego Idola), Miłości (i seksu), oraz Nadziei (zwłaszcza gdy chorują, ubożeją, czują się opuszczeni, nierozumiani, nieszczęśliwi). A jak się mówi po trochu o wszystkim, to w efekcie nie mówi się o niczym.
Krakowska inscenizacja nie dodaje wcale rumieńców tej pretensjonalnej sztuce (niesmacznie brzmi to epatowanie chorobami i problemem seksualnej, hm, odmienności....). "Jimmy Dean" w
Teatrze Kameralnym to spektakl rozwlekły, nudny i, co najgorsze ze wszystkiego, tandetny. Tandetne jest granie na tzw. "amerykańskim luzie". Tandetne są "amerykańskie" rekwizyty, wśród których szczególne miejsce zajmują puszki po piwie, otwieranie tychże na niby, polegające na nonszalanckim odklejaniu wierzchniej blaszki przymocowanej lepcem, demonstrowanie butelki po znanym zagranicznym trunku, ale innym niż ten, o którym mowa w tekście.... to wszystko drobiazgi mało amerykańskie... Zupełnie nieamerykańskie jest też tempo (ślamazarne okrutnie!).
"Jimmy Dean" jest poniżej poziomu, którego zwykliśmy wymagać od tego teatru (bo nas kiedyś do tego przyzwyczaił). Jest też poniżej poziomu wybitnych aktorek, od których moglibyśmy oczekiwać wiele więcej (bo nas do tego przyzwyczaiły...)