Warszawianka
Na scenie przyćmiony salon w szaroniebieskiej poświacie. Miejsce i styl wnętrza konkretyzują jedynie trzy elementy: białe empirowe kolumny, fortepian i popiersie Napoleona. Tak zaprojektowany salon działa przede wszystkim patosem i koturnem, sygnalizując, określając krąg spraw, o których będzie mowa. Wszystko utrzymane w kolorycie ściszonym, niemal spowite mgiełką. Stonowanie, wyciszenie barw i ścieniownie konturów automatycznie wyostrzają słowo, gest, ruch.
W różnych punktach sceny stoją nieruchome figury w charakterystycznych pozach jakby z "Balu manekinów" Jasieńskiego. Gabinet, martwych, woskowych figur, wokół których wykonują dziwne łamańce Satyr I, II i III. Jeden z Satyrów to Książę Konstanty. Scena w sumie mało czytelna i działająca właściwie na zasadzie ozdobnika - dość nawet efektownego - ale jej obecność w dalszych wydarzeniach scenicznych nie będzie miała żadnych odniesień. Przywołuje wprawdzie ta karykatura postać Wielkiego Księcia z "Kordiana", ale nic z tego nie wynika. Osadzenia "Warszawianki" w wielkim dramacie romantycznym nie trzeba dziś już nikomu udowadniać! Zresztą samo zasygnalizowanie wspólnoty tematu i tradycji "Warszawianki" i "Kordiana" niczego nie wnosi. Podobnym zabiegiem - według mnie bezzasadnym - jest wkomponowanie w obraz "Warszawianki" Nike Napoleonidów, Nike żywcem przeniesionej z "Nocy listopadowej" Andrzeja Wajdy. Nie tyle miałabym pretensje o sam pomysł, bo Nike wzywająca "Do broni!" ewentualnie mogłaby znaleźć tu rację bytu - ile o mało spoiste osadzenie tego żywego obrazu w spektaklu. Zresztą, czy Wyspiańskiemu koniecznie trzeba dopisywać sceny? Tak wprowadzone elementy działają sztucznie, na zasadzie bardziej lub mniej interesującego efektu scenicznego. Tym scenom zabrakło motywacji zarówno treściowej, jak emocjonalnej i dramaturgicznej. Myślę, że odniesieniem np. do postaci Nike mogła stać się pieśń. Niestety, zabrzmiała nie tylko zbyt anemicznie, ale i nieco fałszywie. Słowa
"Powstań Polsko, skrusz kajdany,
dziś twój tryumf albo zgon"
nie współbrzmiały z pieśnią zwycięskiej Nike. Nie znalazły również podparcia w całości spektaklu. A konsekwentne utrzymanie tej całości - z dostrojeniem postaci Starego Wiarusa, rozmowy Maryi z Chłopickim ("...Boś jest, generale, winny!'), ostatnim akordem fortepianowym - wzmocniłoby dramaturgię przedstawienia. Zabrakło tu mocniejszej struny wewnątrz i w zakończeniu spektaklu. Zabrakło ostrzejszego wycieniowania momentów o silniejszym ładunku emocjonalnym. Sceny zaakcentowane dramaturgicznie rozbrzmiewały w pustce. "Warszawianka" skonstruowana na zasadzie silnego skontrastowania napięć, emocji i postaci oddziaływałaby mocniej i myślę, że mogłaby jeszcze współczesnego widza poruszyć. Natomiast gra półtonów i półcieni - choć często efektowna - zatarła wszelki dynamizm, wydobywając słabość fabuły.
Delikatna, wiotka i dziecinna Anna w wykonaniu Elżbiety Czaplińskiej-Mrożek zbyt nieśmiało rysowała się w zestawieniu z Maryą. Marya w wykonaniu Anny Kołakowskiej była bardziej panienką z salonu niż pełną przeczuć i tragizmu Kasandrą. W momentach szczególnie dramatycznych (rozmowa z Chłopickim, szarfa otrzymana po śmierci narzeczonego) aktorka właściwie ograniczała się do poprawnej recytacji. Zawiódł też Stary Wiarus w wykonaniu Andrzeja Hrydzewicza: jego propozycja sprowadzała postać do wymiaru listonosza, który przyniósł pakiecik.
Interesująco i dość dynamicznie została poprowadzona postać Chłopickiego w wykonaniu Ferdynanda Matysika. Posągowy wódz powstania jest pełen zwątpień - czysto ludzkich - ale i pełen pychy. Stoi na przodzie sceny w pozie i płaszczu cesarza. Czy była to postać wielkiej miary, czy może ta wielkość to jedynie iluzja powstańców szukających polskiego Napoleona? W imię czego Chłopicki wziął losy powstania w swoje ręce? Pychy? Dumy? Czy... patriotyzmu? Pycha Chłopickiego decyduje o tym, że nie interweniuje on w zgubne rozkazy dowództwa powstania. Aż oto niespodzianie musi się ten wódz zmierzyć z konsekwencją "swego dzieła", z faktem zagłady posterunku Olszynki, z Wiarusem, z Maryą. Niestety, tutaj Matysik nie miał partnerów. Wiarus był gońcem, Marya papierową panienką z marsową twarzą.
Nawet ostatni akord i zakończenie zabrzmiały zbyt anemicznym dysonansem. Nie do końca, za mało wyraziście zostały rozegrane współistniejące w "Warszawiance": motyw katastroficzny i motyw radości walki o wolność. Kontrasty reżyser zarysował zbyt delikatną kreską, i tym samym wiele spraw uległo stłumieniu.
W sumie spektakl rozczarował, mimo momentów bardzo malarskich. Może dlatego, że jestem przywiązana do mocnych i ostrych tonów w tym dramacie? Że lubię ów podwójny nastrój "Warszawianki": podniosłego patosu i patriotyzmu oraz ten jakby podskórny, liryczny - pierwszych porywów i uniesień młodości?...
Niewątpliwie wiele dała aktorom konsultacja w pracy nad słowem prowadzona przez Krystynę Mazur. Dbałość o słowo, o jego wyrazistość i pełne brzmienie była zaletą spektaklu. "Warszawianka" w Teatrze Polskim we Wrocławiu, do której wprowadzono nawet różne elementy spoza tekstu sztuki (fragment z "Nocy listopadowej", sceny Satyrów, gra o los Chłopickiego z obrazu Teatru Rozmaitości) okazała się, niestety, w tym ujęciu reżyserskim pozycją martwą.