Artykuły

Jadymy, nikt nie woła

Na pierwszą filmową nagrodę czekał 35 lat. Odbierając ją w 2004 roku za rolę Wojnara w "Weselu", powiedział wzruszony: "A teraz tylko daj Panie Boże, żebym jeszcze raz miał się czym w życiu pochwalić". I został wysłuchany. Bo od tamtej pory coraz bardziej się rozkręca. Niedawno MARIAN DZIĘDZIEL, bo o nim mowa, spotkał się ze studentami Uniwersytetu Gdańskiego

Jest aktorskim fenomenem. Skąd u Ślązaka z górniczej rodziny taki niezwykły talent? O Marianie Dziędzielu pisze Ryszarda Wojciechowska.

Niedawno Marian Dziędziel, bo o nim mowa, spotkał się ze studentami Uniwersytetu Gdańskiego. Aulą, wypełnioną po brzegi, co chwila wstrząsały salwy śmiechu i głośne brawa. Spotkanie prowadził filmoznawca dr Krzysztof Kornacki.

Pieczka mógł, a ja nie?

Skąd u Ślązaka z rodziny z tradycjami górniczymi pomysł na aktorstwo? To pytanie musiało paść. I padło. Aktor, który urodził się dwa lata po wojnie w Gołkowicach niedaleko Wodzisławia Śląskiego, tłumaczył: - Na wsi w tamtych czasach nie było co robić. Mój tata pierwszy telewizor kupił dopiero wtedy, kiedy zdałem maturę. Pewnie jakby kupił wcześniej, to nie mógłbym się uczyć. Bo ci z telewizorami zawsze mieli pełno gości w domu.

Ale, jak przyznał, na jego miłość do aktorstwa wpłynęła pasja ojca, który lubił się bawić w wiejski teatrzyk. I wystawiał różne rzeczy. Jako stolarz robił też do tych spektakli dekoracje. A on obserwował tatę na scenie. W liceum zobaczył już teatr profesjonalny. I myśl o aktorstwie coraz mocniej w nim dojrzewała. A że z sąsiedniej wsi, z tej samej parafii, pochodził Franek Pieczka, no to pomyślał: jak on został aktorem, to ja nie mogę?

Do szkoły teatralnej zdawał w Krakowie. Ale zabezpieczył się na dwa fronty i złożył dokumenty do seminarium duchownego. Bał się, że jeśli nie zda i wróci do siebie, to go ludzie zaczną nazywać Jimem Kukiełką czy jakoś tak podobnie. Do szkoły jednak zdał. Widać wyższe siły nie chciały, żeby został księdzem.

O egzaminie wstępnym opowiadał: - Ja świadomości nie miałem, że to tak strasznie słychać, że "jo godom, ni?". Słuchałem, jak poezję recytują aktorzy, między innymi Holoubek i wydawało mi się, że mówię podobnie. Oni recytowali: "wpłynąłem na suchego przestwór oceanu", a ja na egzaminie "wpłynułem...", a kończyłem "jadymy, nikt nie woła". Te "Stepy akermańskie" recytował z pełnym oddaniem i przejęciem na egzaminie. Przy ogromnym stole siedziały aktorskie tuzy. A właściwie pokładały się na stole ze śmiechu, słysząc jak recytuje. Dziekan Eugeniusz Fulde zapytał: "Czy pan coś jeszcze przygotował na egzamin? Może ma pan coś współczesnego?" A on taki przestraszony odpowiedział: "Ja, mum". A co? "Bagnet na bruń". "To proszę, niech pan powie". Jak zaczął, to wszyscy już mieli dygotki ze śmiechu. Po egzaminie na korytarzu zatrzymał go profesor Władysław Krzemiński, mówiąc: "Przepraszam bardzo, dostanie się pan do szkoły". Na co Dziędziel pomyślał: przeca wiem. Ale odpowiedział tylko grzecznie: "Dziękują". I wtedy usłyszał: "Ale obieca nam pan, że się nauczy dobrze mówić po polsku". Radośnie odkrzyknął: "Ja! Naucza się".

Teatralny monogamista

Od 44 lat jest w tym samym Teatrze Słowackiego w Krakowie. Dlaczego nie zmienił sceny? Bo zawsze jak zamierzał odejść, to przychodził ktoś interesujący do teatru i on zostawał. Z kariery teatralnej jest średnio zadowolony. 8o ról to niemało, ale mogło być lepiej. Przyznaje, że były takie role, które chciał zagrać i nie było mu dane. Bo albo się nie znalazły w repertuarze, albo jak się już pojawiły, to był na nie za stary i może mu nie ufali, że podoła.

A może jest, po prostu, aktorem stworzonym do kina? Czy raczej stwarzanym do kina? -dociekano z sali. Jego karierę filmową można bowiem podzielić na dwa etapy. Pierwszy do "Wesela" i drugi od "Wesela". W tym pierwszym etapie zagrał całe mnóstwo epizodów i trochę ról drugiego planu. Właściwie przed "Weselem" tylko jedna rola mocno zapadła widzom w pamięć. W filmie Krzysztofa Krauzego "Gry uliczne" zagrał byłego esbeka, pijącego na umór, który kosi trawę i rozmawia z dziennikarzem.

- To było pana sześć minut na ekranie. Ale tak elektryzowało, że pomyślałem, to niemożliwe, żeby taki aktor nie zagrał wkrótce w czymś naprawdę dobrym - mówił Kornacki. Na co Dziędziel odparł: - Wie pan, ile Hopkins był na ekranie w "Milczeniu owiec"? Nieco ponad siedem minut. Ale mnie się nie udało i pewnie nie uda stworzyć takiej kreacji, jaką on stworzył.

Na casting do "Gier ulicznych" poszedł niechętnie. Usłyszał na początku tylko jedno pytanie - czy umie kosić? - Wtedy w taki zadufany sposób odparłem, że jak przyjeżdżałem do domu na wakacje, to na wsi wszyscy mówili mamie: "O, kombajn przyjechał" - opowiadał. Ale "Gry uliczne" były też w inny sposób dla niego ważne. Na planie filmowym spotkał człowieka, który wpłynął na jego dalszą karierę. - Po planie chodził facet z kamerą i filmował to, co się dzieje. Pracował nad dokumentem z planu. Nie wiedziałam, kim jest. Ale mu się przyglądałem. Był inteligentny. I fajnie operował kamerą. Potem okazało się, że obserwowaliśmy siebie nawzajem. To był Wojtek Smarzowski - wspominał.

Na czym polega chemia między nim a Smarzowskim? - dopytywano.

Dziędziel tłumaczył, że nadają na tych samych falach. I nie obrażają się. Po czym opowiedział jedno zdarzenie. W "Domu złym" chciał być bardzo twórczy. Była scena, w której on najpierw uderza żonę z piĄchy, a potem mówi do niej: "Zrób nam kawusi, kochanie". Pomyślał, że mógłby ją jeszcze cmoknąć w policzek. Ale zaraz pojawiła się inna myśl - no nie, jak mówię "kochanie", to nie mogę jej całować. Nurtowało go to jednak. Będziesz żałować, jak nie zapytasz Wojtka - mówił sobie. No i nie wytrzymał. Przed samym ujęciem zagaił: Wojtek, a gdybym ją cmoknął w policzek? I wtedy usłyszał tylko: to nie jest komedia romantyczna. Zrobiło mu się głupio. Czuł, że się podłożył. Ale się nie obraził. Smarzowski nie rozkazuje aktorom, raczej ich prowokuje. Jest tylko bezwzględny, jeśli chodzi o tekst. Ponieważ przy niektórych postaciach teksty mają specyficzną budowę zdań, więc to musi być tak powiedziane, jak jest napisane. Precyzyjnie.

Zdobywanie twarzy

Kiedy już zagrał w "Weselu", miał marzenie, żeby nie zostać aktorem jednej roli.

- I udało się, dzięki Bogu. Teraz każde spotkanie przy następnej roli jest frajdą i doświadczeniem. Z tym że Wojtek się rozwija, a ja się starzeję (śmieje się). Chociaż, mimo że mój umysł już się kurczy, to ja też jestem w stanie się jeszcze rozwijać - żartował.

Praca mi służy. Robię się młodszy, kiedy gram. Przybywa mi energii. Żyję na innych obrotach. A kiedy nie gram, kapcanieję

Prowadzący spotkanie mówił, że Dziędziel długo przechodził proces zdobywania twarzy. I taka filmowa stała się dopiero w ostatnich latach.

- Bergman mówił: "Mam tak zdolnych aktorów, że zanim się dorobili twarzy, stracili pamięć". Ja się twarzy nie dorabiałem. Ona się sama dorobiła. Z przerażenia. Kiedyś usłyszałem od mojego reżysera teatralnego: "efebie francowaty". Nie rozumiałem, co on mówi. Staliśmy pod kościołem Świętego Krzyża, a on dalej na mnie wyklina: "żeby chociaż coś było na tej gębie. Ale taka dupa niemowlęcia? Nie ma jak obsadzić. Charakter diabła, twarzyczka aniołka. Żeby choć jedna zmarszczka była", mówił. Tak się tym przejąłem, że strasznie chciałem mieć zmarszczki. A teraz żona każe mi używać kremów - tłumaczył aktor.

Święty ojciec chrzestny

O przygotowywaniu się do roli: - Ja jestem strasznie upierdliwy. Potrafię zadzwonić przed północą do reżysera i powiedzieć: "Słuchaj, mam jedno pytanie". Po drugiej stronie słuchawki wtedy słyszę: "Marian, przestań". A ja znowu: "Ale mam jedno pytanie". "Za dwie godziny będziesz miał następne" - odpowiada mi reżyser. "To wtedy zadzwonię z następnym" - tłumaczę.

Kiedy pracował nad rolą ojca po wylewie w filmie "Wymyk", reżyserowi Gregowi Zglińskiemu powiedział: "Słuchaj, zagram trochę ojca świętego i trochę ojca chrzestnego". Zgliński zbaraniał. Ale powiedział: "Dobra, Marian, rób". Czy zżywa się z postaciami, które gra? Siada z nimi do kolacji? Najpierw odparł, że nie przenosi postaci do domu. Ale po chwili już ze śmiechem mówił, że musiał zjeść kolację i nawet piwo wypić. A czasami sporo wypić, i to bimbru, jak w "Domu złym", kiedy grał Dziabasa.

- Z czegoś trzeba żyć - odpowiedział na pytanie, czy żałuje czasami, że zagrał jakąś rolę? Nie wstydzi się, przynajmniej się do tego publicznie nie przyznaje, udziału w takich filmowych produkcjach jak "Komisarz Blond i Oko Sprawiedliwości", na której nie zostawiono suchej nitki.

Na pytanie, która rola była dla niego najtrudniejsza, odpowiada: - Proszę mi wierzyć, wszystkie były trudne. Nad każdą trzeba się było zastanowić, skupić. I nie każda wyjdzie tak, jakby człowiek chciał. Ale każda miała swoją gatunkową wartość.

W ostatnich latach stał się rekordzistą. Każdego roku na ekrany wchodzi po 5-6 filmów z jego udziałem.

Czy daje radę z takim tempem? - Ostatnio troszeczkę się szanowałem. Palę mniej. Ale praca mi służy. Robię się młodszy, kiedy gram. Od razu przybywa mi energii. Żyję na innych obrotach. A kiedy nie gram, kapcanieję. I robię się taki dziadek - zakończył szczerze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji