Artykuły

Powrót do Bullerbyn

"Dzieci z Bullerbyn" w reż. Anny Ilczuk w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Kiedy zobaczyłam na zdjęciach firmujących "Dzieci z Bullerbyn" wąsatego i brodatego Marcina Pempusia jako Óllego, pomyślałam: "To nie może się udać!". A jednak na Scenie Kameralnej stał się cud - adaptacja książki Astrid Lindgren to jedno z najlepszych przedstawień dla dzieci, jakie powstały w ostatnich latach we Wrocławiu.

To fenomen - Astrid Lindgren 66 lat temu napisała książkę, której bohaterowie nie doświadczają szczególnie dramatycznych przygód czy przemian osobowości, mimo to zdobywają serca milionów czytelników na całym świecie. Autorce udało się wskrzesić w stanie czystym mit arkadii dzieciństwa, tego bezpiecznego świata, którego granice zamykały się w maleńkiej wiosce i jej najbliższych okolicach, mieszcząc w sobie wszystko, co najważniejsze - miłość najbliższych, przyjaźń z dziećmi sąsiadów, czas na pracę i na przyjemności, powiązany nieodmiennie z upływem pór roku.

Któż z nas nie marzył, żeby zamieszkać w Bullerbyn! Wymieniać się z Anną i Brittą nie SMS-ami, ale liścikami na lince zawieszonej między dwoma domami, kolekcjonować nie znajomych na Facebooku, ale zakładki do książek. I jeszcze zmywać kurz i pył w łaźni nad jeziorem, cieszyć się z własnego pokoju, z podłogą wyłożoną ręcznie robionymi dywanikami, wyprawiać się do sklepu w Wielkiej Wsi po ślazowe cukierki dla dziadziusia i korzystać z wolności, tropiąc chociażby, gdzie to na długie godziny znikają Lasse, Bossę i Ólle.

Czar Bullerbyn wciąż działa - podczas gdy wiele książek, w jakich zaczytywałam się we wczesnym dzieciństwie, nie przetrwało próby czasu. To właśnie stare wydanie z ilustracjami Ilon Wikland (później wznowione w kolekcjonerskiej edycji) było pierwszym tomem, jaki moja córka przeczytała od deski do deski - kilkakrotnie, podczas jednego wakacyjnego wyjazdu, za każdym razem kończąc lekturę wybuchem płaczu, bo książka tak szybko się

skończyła. Teraz w "Dzieciach..." zakochała się moja siostrzenica, pięcioletnia Tosia - Lisę, Brittę i Annę, Lassego, Bossego i Óllego poznała za pośrednictwem audiobooka, gdzie całość czyta Edyta Jungowska. To ulubiona płyta Tosi, znana przez nią niemal na pamięć - kiedy sięga się po książkę, żeby poczytać jej na głos, trzeba uważać na pomyłki, które natychmiast wychwytuje. I wymawiać imię Óllego tak, jak robią to Szwedzi - w przeciwnym wypadku na pewno zwróci wam uwagę.

Kiedy usłyszałam o pomyśle Anny Ilczuk, żeby sięgnąć po "Dzieci..." i przenieść je na scenę, ucieszyłam się i przestraszyłam zarazem. Wybór z jednej strony wydawał się oczywisty, jeśli bierzemy pod uwagę teatr, który po wielu latach przerwy chce zdobyć na powrót małego widza. Z drugiej, przenosząc tekst Lindgren na scenę, w dorosłej obsadzie, łatwo można coś zepsuć. A w przypadku najmłodszej publiczności nie ma mowy o żadnej ściernie. Dorosły kiepski spektakl jakoś przecierpi, najwyżej nie zerwie się do braw na stojąco. A młodziak wyczuje najmniejszą nutę fałszu i zacznie głośno protestować.

Wrocławski projekt nie zawiódł i oczarował zarówno dzieciaki, jak i ich rodziców. Ilczuk postanowiła wykorzystać podstawową cechę "Bullerbyn" - ujmującą prostotę tej opowieści. I postawiła na siłę samego opowiadania. Scenografia jest bardzo skromna, jej najważniejszym elementem jest obraz Bullerbyn, malowany każdorazowo przez małoletnią publiczność przed spektaklem. Rekwizyty są stosowane niezwykle oszczędnie. Kostium nie upupia aktora, nie próbuje wcisnąć wielgachnego Andrzeja Klaka w spodenki na szelkach i można sobie z łatwością wyobrazić, że te kolorowe, swobodne stroje cała obsada mogłaby nosić i poza sceną w jakiś ciepły, słoneczny dzień.

Aktorzy - Marta Zięba (Lisa), Dagmara Mrowiec (Britta), Sylwia Boroń (Anna), Michał Mrozek (Lasse), Kłak (Bosse) i Pempuś (Ólle) - nie wdzięczą się do widzów, próbując przekonać ich, że zamiast dwudziestoparolatków mają przed sobą szóstkę dzieciaków, co to ledwo od ziemi odrosły. Opowiadają historie z Bullerbyn troszeczkę jak wspomnienia z dzieciństwa, po prostu wchodząc na chwilę w skórę samych siebie sprzed lat. I widać, słychać i czuć, że robią to ze swobodą i wyraźną przyjemnością. O przygodzie, bynajmniej nie w stylu tych bullerbyńskich, jaka spotkała miesiąc temu grających w "Dzieciach..." i pobitych pod wrocławskim klubem Pempusia i Kłaka, przypominają dopiero kule, po które pierwszy z nich sięga po zakończonym spektaklu.

Kiedy trzeba, aktorzy żonglują rolami - Dagmara Mrowiec z Britty staje się mamą Lisy albo psem Óllego Svippem, Andrzej Kłak - szewcem Grzecznym i maleńką Kerstin, a Michał Mrozek - dziadziusiem i sprzedawcą w sklepiku w Wielkiej Wsi.

I okazuje się, że te proste zabiegi działają - publiczność, niezależnie od wieku, słucha tych opowieści jak zaczarowana. A kiedy żegnamy całą szóstkę wygrzewającą się w promieniach zachodzącego słońca nad brzegiem jeziora zagrody północnej, budzi się - zarówno w tych dorosłych, jak i dziecięcych sercach - tęsknota za Bullerbyn. I chciałoby się powtórzyć pytanie pewnej małej dziewczynki, która uczestniczyła kilka miesięcy temu w czytaniu tego tekstu: "Kiedy będzie następna część?"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji