Patos bezguścia
Bywają przedstawienia tak nieudolne, że pisanie o nich staje się wyliczanką błędów, obśmiewanie zaś - kopaniem leżącego. To przypadek "Demonów" Whitinga w reżyserii Wojciecha Adamczyka, który jako dziekan wydziału reżyserii Akademii Teatralnej w Warszawie mógłby prowadzić na nie studentów, żeby uczyli się, jak nie należy wystawiać.
Sztuka jest adaptacją powieści "Diabły z Loudun" Aldousa Huxleya, w której autor wykorzystał historyczne fakty. W XVII wieku w Loudun we Francji miejscowy proboszcz został oskarżony o zawarcie paktu z diabłem i używanie piekielnych mocy wobec zakonnic z klasztoru Urszulanek. Dzieło doczekało się wersji filmowej (Russell) i opery (Penderecki). Swobodną replikę tych wydarzeń dał też Iwaszkiewicz w " Matce Joannie od Aniołów", której filmową adaptację zawdzięczamy Jerzemu Kawalerowiczowi, a ostatnią sceniczną, z wielkim sukcesem pokazywaną i nagradzaną - Markowi Fiedorowi w opolskim Teatrze im. Kochanowskiego z 2002 r.
"Demony" powstały na fali rozliczeń epoki maccartyzmu, ale nie zdobyły sławy "Czarownic z Salem" Arthura Millera. Sztukę Whitinga wystawił w Polsce jedynie Andrzej Wajda w 1963 r. - też w Ateneum - z udziałem m.in. Aleksandry Śląskiej i Jerzego Duszyńskiego.
Zastanawiające, że Wojciech Adamczyk z niezrównanym wdziękiem reżyserujący komedie i farsy, uporczywie wraca do poważnego repertuaru, z którym sobie nie radzi. Jego realizację "Demonów" można najkrócej określić jako monumentalny patos: hektary tekstu, ponad 20 wykonawców, 10 niebotycznych kolumn jeżdżących po szynach na pięciu poziomach, cztery finały. Trzy godziny niewymownej nudy, maniery i pozy. Rzecz zaczyna się od wypadającego z nagła ze sznurowni wisielca, a kończy czerwienią krwi na miażdżonych nogach ofiary i kiczowatą purpurą dymu ze stosu, na którym palą heretyka.
W środku jest bezradna szamotanina aktorów, z których każdy gra w innej bajce. Bartosz Opania (Ojciec Grandier) - zbyt łatwo ulegający pokusom ciała, acz heroicznie broniący ludzkiej godności przed zakusami oprawców żądających odeń przyznania się od urojonych win - wspinał się na najwyższe koturny tragizmu. W całkowitym przeciwieństwie do Jana Matyjaszkiewicza (Ojciec Mignon), którego nikt, niestety, nie poinformował, że sztuka Whitinga to nie farsa. Czyste i wiarygodne tony przebijały jedynie z postaci kreowanych przez Magdalenę Górską (Patrycja), Mariana Opanię (Czyściciel) czy Jerzego Kamasa (Ojciec Ambroży). Brzmiały jak wyrwane z kontekstu solówki. Miary bezguścia dopełniały pojawiające się postacie Anioła i Diabła z przyprawionymi - odpowiednio: pierzastymi i błoniastymi - skrzydłami.
Czyżby sygnalizowały jasełkowy czas, bo innego powodu wystawienia dziś sztuki Whitinga w takiej formie nie umiem się dopatrzyć.