Artykuły

"Być albo nie być" chirurga Ryszarda Długołęckiego

Ryszard Długołęcki, bydgoski lekarz, himalaista, uczestnik wypraw wysokogórskich, przetłumaczył "Hamleta". - Thomas Eliot powiedział kiedyś, że Szekspir jest tak wielki, że najprawdopodobniej nigdy nie zdołamy oddać mu sprawiedliwości. Dlatego powinniśmy przynajmniej od czasu do czasu zmieniać środki, którymi przynosimy mu krzywdę. Starałem się, aby krzywda, jaką ja wyrządzę autorowi "Hamleta" i samemu dziełu, była jak najmniejsza - żartuje.

Skąd się wzięła u chirurga chęć przetłumaczenia "Hamleta"?

Ryszard Długołęcki*: Jestem dość nietypowym chirurgiem. Zdawałem równocześnie egzaminy do Akademii Medycznej i Szkoły Teatralnej w Warszawie. Był rok 1951, a Szkołą Teatralną władał wtedy prof. Aleksander Zelwerowicz, wielki Zelwerowicz. Zgłosiłem się tam na wstępną rozmowę kwalifikacyjną. Wszedłem do małego budynku szkoły i natrafiłem na niecodzienną scenę. Na schodach szkolnych stał Mieczysław Gajda - młodziutki wówczas aktor o wybitnych zdolnościach i cudownych warunkach. Stał na półpiętrze i patrząc w dół, wygłaszał wielki monolog z pierwszej sceny trzeciego aktu "Hamleta". Ten monolog został tak powiedziany, że nogi wrosły mi w ziemię. Pomyślałem sobie: "Gdzie ja trafiłem? Czego tu szukam?".

Co pan zaprezentował komisji?

- Po rozmowie i jakiejś scence pantomimicznej, m.in. wiersz: "Byczek Fernando". Pamięta Pani? Fernando wbiega na arenę, zewsząd brzmią okrzyki: "Fernando groźny! Fernando dziki!". A on ma w pysku jakiś bukiecik kwiatków, układa się spokojnie na piasku i gdzie tam mu do dzikości.

Przyjęli pana?

- Zanim dowiedziałem się o decyzji Szkoły Teatralnej, pojawiły się wyniki z Akademii Medycznej, gdzie zostałem przyjęty, więc zadzwoniłem do tej pierwszej i powiedziałem, że będę starał się zostać medykiem. Płaczu po mnie nie usłyszałem. Tak więc trochę wobec biegu zdarzeń zdecydowałem się nie na scenę, a na salę operacyjną. Anglicy, nawiasem mówiąc, określają salę operacyjną mianem: "theatre".

Po co tłumaczyć kolejny raz "Hamleta"?

- Kiedy przed kilku laty przeczytałem oryginał, uzmysłowiłem sobie, że poruszył mnie nieporównanie bardziej niż wszystkie dotychczasowe, najlepsze nawet przekłady. Było więc jasne, że ciągle jest jeszcze miejsce na kolejne próby w dążeniu do przekładu optymalnego, nawet kiedy przyjmiemy osiągnięcie takiego celu za nierealne.

Hamletem interesowałem się od młodości i zawsze robił na mnie żywe wrażenie. Zaczynałem od "Hamleta" w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego, później Macieja Słomczyńskiego i innych, wreszcie - Stanisława Barańczaka. Do tego ekranizacje: film z Laurence'em Olivierem z 1948 r., dzięki któremu odkryłem potężną siłę dzieł Szekspira - widowiskowość, później inne ekranizacje. No i inscenizacje teatralne. A w filmie i w teatrze - monologi, ten "znak firmowy" Szekspira, który wśród pełnej dynamizmu akcji na scenie teatru elżbietańskiego zatrzymywał nagle wszystko, stawiał aktora twarzą w twarz z widzem i kazał temu aktorowi wygłaszać monolog. Nie ma już otaczającej sceny. Nie ma rekwizytów. Nie ma otaczającej rzeczywistości. Jest tylko aktor i widz i ogromna siła przekazu słów monologu.

No i na emeryturze jest trochę więcej czasu niż w tym młynku dnia roboczego, więc postanowiłem spróbować.

Dużo czasu pan poświęcił?

- Sam przekład zajął mi około roku. Po kilkanaście godzin dziennie, od rana do wieczora spędzałem na pięterku, obłożony papierzyskami i książkami. Ale przed pracą nad przekładem był jeszcze okres przygotowania się do tej pracy. Thomas Eliot powiedział kiedyś, że Szekspir jest tak wielki, że najprawdopodobniej nigdy nie zdołamy oddać mu sprawiedliwości. Dlatego powinniśmy przynajmniej od czasu do czasu zmieniać środki, którymi przynosimy mu krzywdę. Starałem się, aby krzywda, jaką ja wyrządzę autorowi "Hamleta" i samemu dziełu, była jak najmniejsza.

Co się robi, by jak najmniej skrzywdzić Szekspira?

- Przygotowując się do tej pracy, musiałem m.in. zapoznać się ze specyfiką epoki elżbietańskiej, która przyniosła prawdziwą rewolucję w teatrze. Musiałem zdobyć kilka pozycji komentatorskich na temat "Hamleta" - chodziło najbardziej o dziewiętnastowieczne prace Furnessa, Stauntona i Huntera, które udało mi się zgromadzić. Należało też zaopatrzyć się w odpowiednie słowniki, bo te współczesne, nawet najobszerniejsze, mają w tej pracy ograniczoną przydatność. Później należało poradzić sobie ze zmieszczeniem treści dziesięciosylabowych wersów pentametru jambicznego, w jakim napisano "Hamleta", w jedenastozgłoskowcu, którym zdecydowałem się posługiwać. Krótko mówiąc, jak każdy tłumacz musiałem najpierw rozkodować znaczenie tekstu, jego przekaz i myśli wyrażone w słowach, a także to, czego słowa nie mówią, a co jest gęsto utkane bez słów w Szekspirowskim tekście, i przełożyć to na język polski, poszukując takich ekwiwalentów w tym języku, które nie tylko oddadzą to, co mówi tekst oryginalny, ale też poruszą czytającego podobnie albo choć w znaczącej części tak, jak to czyni tekst oryginalny.

Wychodzi na to, że to piekielnie trudna miłość.

- Łatwych miłości na ogół nie ma. A losy Hamleta są naszymi losami. Moimi, pani, naszych współczesnych. Możemy się w nim przejrzeć jak w zwierciadle. Wszystko się w nim odbije. Wszystko, co tyczy nas, pojedynczych ludzi, społeczeństwa, państwa, rządzących, wszystko o wszystkich, taka to historia z tym "Hamletem". Justyna Olszak w serwisie "Teatr dla Was" napisała kiedyś, że "Hamlet" to swoisty rachunek sumienia dla społeczeństwa. Wciąż powracający, wciąż aktualny. Żywo aktualny. Przykład? Jak to powiedział w zamyśleniu Marcellus pod koniec IV sceny I aktu: "Jest coś zgniłego w duńskim państwie". I co? Nie drgnie w nas przy tym serce?

Przekład "Hamleta" dedykował pan żonie. Jak ona zniosła to, że spędzał pan "po kilkanaście godzin na pięterku"?

- Bardzo cierpliwie. Wykazała się odpornością i siłą charakteru. Na nią spadły przecież wszystkie sprawy i prace dnia codziennego. Mimo to ani razu nie usłyszałem słowa krytyki czy wyrzutu. Chyba że chodziło o ocenę fragmentów przekładu. Po najmniejszym grymasie wiedziałem, że w danym wersie coś jest nie tak i muszę dokonać poprawek. Bez niej to tłumaczenie i wiele innych moich pomysłów nie mogłoby się spełnić.

Na przykład inna pana pasja - wspinaczka?

- W tym przypadku dochodził jeszcze jej niepokój, czy wszystko skończy się dobrze, więc była prawdziwie dzielna.

Jej lęk bywał uzasadniony?

- Byłem lekarzem wysokogórskim, więc było mi łatwiej. Pełna świadomość tego, co może się stać, czasem hamowała moje ambicje. Nigdy nie pomyślałem, by wchodzić wysoko za wszelką cenę. Jako lekarz wypraw nie byłem też wyznaczany do zdobywania szczytu. Od tego byli inni, młodsi, mocniejsi, lepsi wspinacze. Wyjątkiem była wyprawa z 1986 r. na Baturę. Wysoki siedmiotysięcznik w Karakorum. Wówczas to był najwyższy niezdobyty szczyt Ziemi. Zresztą do dzisiaj jeden wierzchołek z pięciu jest chyba nadal niezdobyty. Wraz z trzema kolegami z ekipy mieliśmy jakieś szanse wejścia szczytowego. Ale nasze plany pokrzyżowała koszmarna pogoda. Na "niedalekim" K2 poginęło wtedy wielu wspinaczy. Prawdziwa hekatomba.

Podobno pod wpływem jednej z tych wypraw podjął pan decyzję o przekładzie książki "Czarny Alert".

- Gdy lecieliśmy na wyprawę w Karakorum, mieliśmy międzylądowanie w Dubaju. Wojna w Zatoce wisiała w powietrzu. Na wodzie było sporo wielkich bojowych jednostek. Gdy to zobaczyłem na własne oczy, przypomniałem sobie książkę o wojnie w Zatoce Perskiej, napisaną przez mojego znajomego ze Stanów Zjednoczonych - Juliana Hudsona. Po powrocie natychmiast zapytałem autora, czy mogę przełożyć ją na język polski.

Dużo tych pasji jak na jednego człowieka. A na co dzień - jeszcze coś innego. Chirurgia.

- Zawsze miałem łatwy kontakt z ludźmi. Reagowali na mnie przyjaźnie. Pomyślałem, że to piękny zawód i można ludziom pomagać. Początkowo nie myślałem o konkretnej specjalności, ale już na czwartym roku byłem zdecydowany starać się o pracę w oddziale chirurgii. Poruszało mnie to, jak szybko i skutecznie chirurg może pomóc choremu. Później, kiedy już mogłem pracować w tej specjalności, oprócz przeżyć radosnych, pomyślnych, przyszły też chwile gorzkie i ciężkie. Wtedy zrozumiałem, czemu chirurdzy tak szybko siwieją.

*Ryszard Długołęcki - lekarz, himalaista, uczestnik wypraw wysokogórskich, tłumacz literatury pięknej oraz naukowej. Absolwent Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Warszawie. Specjalizował się w chirurgii ogólnej, organizacji ochrony zdrowia, medycynie wysokogórskiej. Od 1957 r. związany z Bydgoszczą. Był dyrektorem Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego, Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego, od 1978 r. - dyrektorem w budowie przyszłego szpitala im. Biziela, potem - jako lekarz wojewódzki - uczestniczył w pracach związanych z powołaniem uczelni medycznej w Bydgoszczy. Wspinał się w Tatrach, brał udział w wyprawach w góry Afryki i Alaski, Karakorum i Himalaje Indii i Nepalu.

***

Najsłynniejszy fragment "Hamleta" w przekładach

Tłumaczenie Ryszarda Długołęckiego, Bydgoszcz, 2013

Być albo nie być... oto jest pytanie...

Co szlachetniejsze: czy w pokorze ducha

Znosić pociski okrutnego losu

Czy też bunt podnieść przeciw morzu cierpień

Sprzeciwem kres im kładąc?... Umrzeć... zasnąć...

I tyle... Gdyby w takim śnie znikały

Ból, co tkwi w sercu i gorzkie doznania

Codziennych ciosów, które odbieramy...

Wtedy kres taki byłby wymarzony...

---

Tłumaczenie Józefa Paszkowskiego, Warszawa, 1875

Być albo nie być, to wielkie pytanie.

Jest li w istocie szlachetniejszą rzeczą

Znosić pociski zawistnego losu

Czy też, stawiwszy czoło morzu nędzy,

Przez opór wybrnąć z niego? Umrzeć - zasnąć -

I na tym koniec. - Gdybyśmy wiedzieli,

Że raz zasnąwszy, zakończym na zawsze

Boleści serca i owe tysiączne

Właściwe naszej naturze wstrząśnienia,

Kres taki byłby celem na tej ziemi

---

Tłumaczenie Stanisława Barańczaka Wydawnictwo Znak, Kraków 1997

Być albo nie być - oto jest pytanie.

Kto postępuje godniej: ten, kto biernie

Stoi pod gradem zajadłych strzał losu,

Czy ten, kto stawia opór morzu nieszczęść

I w walce kładzie im kres? Umrzeć - usnąć -

I nic poza tym - i przyjąć, że sen

Uśmierza boleść serca i tysiące

Tych wstrząsów, które dostają się ciału

W spadku natury. O tak, taki koniec

Byłby czymś upragnionym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji