Delikatnie mówiąc... Dziady
200-lecie zobowiązuje. Próżno byłoby szukać bardziej odświętnej dla Polaka sztuki niż "Dziady" wieszcza. Próżno byłoby się kusić o większy gest niż pierwszą w historii Teatru im. W. Bogusławskiego realizację arcydramatu Mickiewicza w jego IV częściach. Rozczaruje się jednak ten, kto na "Dziady" młodego reżysera z Krakowa Macieja Sobocińskiego przyjdzie z piersią pełną patriotycznych porywów. W tych "Dziadach" ich nie ma. Nie ma także Konrada, jest Gustaw zbyt delikatny, aby uwierzyć w jego wadzenie się z Bogiem. Nie ma martyrologii, ale za to dużo współczesności
Reżyser zapowiadał przedstawienie pełne ruchu, wigoru, energii - z pewnością taki spektakl oglądamy. Rozpoczyna się szaleńczą, a dla aktorów wydaje się karkołomną, jazdą na hulajnogach. Taki gadżet. Można się spierać, na ile w tym zabiegu komercji, a na ile to przemyślane działanie wynikające z całości koncepcji. Jaka ona jest?
Z różnych ścieżek interpretacyjnych "Dziadów" Sobociński wybrał tę, kładącą nacisk na obrzęd. Rytuały odprawiane nad mogiłą-kurhanem wyznaczają rytm przedstawienia. Ludzie ciągle biegną i biegną, zataczając koło za kołem w tańcu przypominającym już nawet nie pradawne duchów wywoływanie a afrykańskie obrządki. Muzyka, muzyka Bolesława Rawskiego jeszcze nie raz w tym przedstawieniu zwróci naszą uwagę. Widzem może wstrząsnąć dreszcz. Powtórzmy, nie ma "Dziadów" wileńsko-kowieńskich (cz. II i IV), nie ma "Dziadów" drezdeńskich (cz. III), nie ma tych ostatnich - cz. I. Jest jedno, płynne widowisko, które śmiesznie byłoby dzielić na części. Być może znajdą się tacy, którzy poczynania Sobocińskiego, jeszcze w końcu studenta wydziału reżyserii dramatu teatralnego, najdelikatniej nazwą bezceremonialnością. Przewrotność tej inscenizacji leży jednak właśnie w jej delikatności. Mimo potępieńczej szorstkości tańca zgromadzonych wokół Guślarza delikatność jest wpisana w całość tej koncepcji. W piękne anioły chodzące po scenie, w przewijający się motyw utraconej narzeczonej i obrazy rozgrywane między kochankami, w końcu w nagłe ciche, ascetyczne zakończenie. Taki jest również Gustaw niczym Romeo błąkający się bez swojej Julii (Karol Kręc), taki - jak się okazuje - może być nawet Belzebub (Przemysław Kozłowski)! Więc... Kogo się bać? Najszybciej Senatora w najbardziej wyrazistej w tym spektaklu kreacji Piotra Szulca. Kogo wyróżnić za przenikliwość interpretacji? Macieja Orłowskiego w potrójnej roli Guślarza, Księdza Piotra i
Księdza. Zapamiętuje się również wielkie, niczym szklane od wypłakanych łez oczy Rollisonowej - Małgorzaty Andrzejak.
Od Dziadów do Dziadów - od rytuału do rytuału prowadzi droga Gustawa. Dziady wskazują wędrowcy kierunek - w głąb, w duszę. A tam w środku - każdy z nas to zna - wszystko dzieje się równocześnie: pragnienia mieszają się ze wspomnieniem, zwątpienia z chęciami, chcę z muszę i nie mogę. Wszystko razem, symultanicznie. A jeżeli tak, wystarczyło tylko sięgnąć do tradycji, owych średniowiecznych objazdowych scen, na których całe dzieje odgrywano właśnie w tym samym czasie. W Kaliszu dla wyodrębnienia Gustawowskich zwidów pojawiają się skrzynie, przypominające narzędzia tortur... dusza przecież lubi boleć...
Wiele, wiele w tym spektaklu pomysłowości osiągniętej wspólną pracą reżysera, kompozytora, scenograf Elżbiety Wójtowicz-Gularowskiej, choreografa Witolda Jurewicza i reżysera świateł Tomasza Werta. Kolejny raz po obsypanym nagrodami "Ślubie" aktorzy kaliscy udowadniają, że potrafią pracować zespołowo. Jednak gdy emocje premierowego przedstawienia opadną, gdy kolejne mgielno-duszne obrazy zatracają w pamięci ostrość coraz głośniej coś w środku krzyczy: GDZIE JEST KONRAD? ODDAJCIE KONRADA!