Oddać się obrzędowi
Trzeba przyznać, że pierwsza premiera 2001 roku w kaliskim teatrze wypadła wyjątkowo imponująco. Ale tak być powinno, i to nie tylko ze względu na kalendarz: gdy przygotowuje się kolejną wersję sceniczną najważniejszego z naszych dramatów narodowych, poprzeczkę należy ustawić sobie jak najwyżej. Tak też się stało: blisko trzygodzinne widowisko nie nuży ani przez moment i fakt ten już sam w sobie oznacza sukces, a przecież powodów do wystawienia kaliskim "Dziadom" najwyższych ocen jest dużo więcej.
Przede wszystkim zdumiewa fakt, że tak młody człowiek, jak Maciej Sobociński (25 lat, student ostatniego roku Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST, w dorobku m.in. współpraca reżyserska z Grzegorzem Jarzyną i Markiem Fiedorem), zaproponował nam tak dojrzały i oryginalny sposób widzenia Mickiewiczowskiego tekstu. O tym, że autorzy kaliskiej inscenizacji odsuną na dalszy plan wątek narodowowyzwoleńczy i historię nieszczęśliwej miłości Gustawa, wiadomo było już od pewnego czasu, bo sam reżyser mówił o tym w wywiadach prasowych. Co innego jednak przeczytać, że sceniczną wersję "Dziadów" można zogniskować wokół obrzędu i podporządkować jego strukturze i poetyce, a co innego zobaczyć ten obrzęd w rzeczywistości. Mało tego: wśród osób obecnych na widowni nie brak było takich, które twierdziły, że miały wrażenie, jakby same należały do obrzędowej gromady przewijającej się przez scenę. Nie miejsce tu, by dowodzić, że taka sceniczna ceremonia ma swój aspekt metafizyczny i może pełnić funkcję katharsis. Już dawno dowiedziono tego gdzie indziej, a tu jedynie wspomnijmy, że w przypadku realizacji Sobocińskiego rozważania teoretyków przyoblekły się w ciało i przemienione zostały w coś, co w ślad za Witkacym można by nazwać metafizycznym dreszczem.
"Dziady" zawsze są dużym przedsięwzięciem scenicznym: decyduje o tym już choćby liczba osób dramatu. Nie zawsze się jednak zdarza, że praca scenografa, kompozytora i choreografa są niemal równoważne pracy reżysera. Nad ruchem scenicznym czuwał dobrze kaliszanom znany Witold Jurewicz i był to z całą pewnością wzorcowy przykład współpracy choreografa z teatrem. Do roli scenografa i kompozytora Maciej Sobociński wybrał dwoje artystów związanych ze scenami Krakowa i okazało się to decyzją optymalną. Muzyka, w tym przypadku zdominowana przez instrumenty smyczkowe, znakomicie podkreśla nastrój i dramatyzm poszczególnych epizodów, jej kompozytor Bolesław Rawski pokusił się nawet o kilka momentów dominacji dźwięku nad tym co dzieje się na samej scenie i wyszedł z tej próby obronną ręką: muzyka nie wyalienowała się z całości przedsięwzięcia, jak się to nieraz w podobnych przypadkach zdarza, ale też natychmiast została dostrzeżona i doceniona. Elżbieta Wójtowicz-Gularowska jako scenograf wykonała pracę chyba jeszcze większą. Nie będzie zbytniej przesady w stwierdzeniu, że przedmioty w kaliskich "Dziadach" są jak gdyby dodatkowymi aktorami, poruszają się, nawzajem uzupełniają, znaczą, symbolizują i brakuje chyba już tylko tego, aby same zaczęły deklamować Mickiewiczowskie strofy. "Oprawa sceniczna" w tym przypadku to określenie stanowczo zbyt skromne, a mamy tu do czynienia również z ogromną skalą trudności technicznych: wielkie metalowe kraty trzeba podnosić i opuszczać, klatki-pomieszczenia składane są i rozkładane przez aktorów na oczach widzów, która to czynność staje się dodatkowym elementem znaczącym spektaklu, wielki podest pojawia się i znika wraz z okupującymi go postaciami, a to, że obrotowe fotele wjeżdżają na scenę wraz z ludźmi i wraz z nimi ją opuszczają, to już naprawdę drobiazg.
Stwierdzenie, że Wielka Improwizacja w "Dziadach" jest szczególnym wyzwaniem dla aktora, zakrawa na truizm, ale trzeba o tym przypomnieć, bo Karol Kręc odważnie wyszedł naprzeciw wszystkim niebezpieczeństwom i wrócił z tarczą. Scena wyzywania Boga przez Konrada uwieszonego na metalowej kracie wysoko nad sceną pozostanie w pamięci na długo, a tym bardziej, że w roli głównego bohatera wystąpił aktor dotychczas rzadko zauważany i jakby trochę niedoceniany. Najwyraźniej, wśród młodych aktorów kaliskiego teatru, nie tylko Przemysław Kozłowski potrafi grać role trudne, pełne namiętności, pasji i najwyższego dramatyzmu. Choć i ten ostatni miał w tym spektaklu dużo do powiedzenia i to w sytuacji, gdy ciągle musiał się przeistaczać: z Lokaja w Dyrektora Muzyki, to znowu w Ducha, Strzelca czy Belzebuba. Z kolei Maciej Orłowski, silniej kojarzony dotychczas z rolami lżejszymi, w tym z Kabaretem Artystów Teatru KAT, którego jest głównym animatorem, tym razem wystąpił w potrójnej roli Guślarza, Księdza i Księdza Piotra wymagającej wielkiej powagi, skupienia i umiejętności osiągania maksimum efektu przy zastosowaniu minimum środków. On również wyszedł z tej próby obronną ręką, pokazując nam inną stronę swojej aktorskiej indywidualności niż ta, do której przywykliśmy. Wspomnijmy ponadto o wyrazistej roli Piotra Szulca jako Senatora, choć trudno powiedzieć, aby którykolwiek z pozostałych członków zespołu aktorskiego nie wypełnił swych zadań do samego końca. Epizody z udziałem Marioli Orłowskiej (Anioł Stróż) i Justyny Szafran (Diabeł Stróż) także przecież świadczą o tych artystkach jak najlepiej, tyle tylko, że są zaledwie epizodami.
- Realizacja "Dziadów" to jest wóz albo przewóz - powiedział Maciej Sobociński na kilka dni przed premierą. - Można się nieźle rozłożyć, ale też stworzyć coś bardzo interesującego. Przed premierą mogę powiedzieć, że ten spektakl nie pozostawi widza obojętnym. I to już jest plus.
Pierwszy z nich, bo inscenizacja ta składa się chyba z samych plusów. I dlatego należałoby pomyśleć o zaprezentowaniu jej także poza Kaliszem. Może konkurować nawet z najlepszymi realizacjami w całym kraju.