Artykuły

Różowy balecik

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Recenzja Jacka Sieradzkiego w Przekroju.

Opera Mozarta w ujęciu Jarzyny to hybryda: gardzi muzyką, ale i tak się jej trzyma. Problem nie tkwi w przeniesieniu akcji do burdelu, choć zawsze mi się zdawało, że wibrator i gesty kopulacyjne kiepsko sprzyjają śpiewaniu; może stąd nie najlepsza forma wokalna poznańskiego przedstawienia. Nie idzie też o wariackie kostiumy. W oryginale dwie niewiasty nie poznają osobistych narzeczonych przebranych za Turków. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w nowoczesnej inscenizacji nie poznały ich przebranych za żuki gnojarzy. Co najwyżej mogą dziwić preferencje erotyczne tych miłych owadów.

Kamień obrazy tkwi gdzie indziej. Oto w drugim akcie Don Alfonso (tu oczywiście alfons bez żadnego dona) przynosi barmanowi płytę, ten wkładają do odtwarzacza. Milknie orkiestra, z głośników słychać łupanie perkusji Boney M. Po czym wszyscy jak gdyby nigdy nic wracają do Mozarta. Przebój z dyskoteki pasuje do scenerii, w której Jarzyna umieścił "Cosi fan tutte". Czemu jednak konsekwentnie nie pogonił w cholerę sztywniaków z orkiestrowego kanału?

Na całym świecie w operach szaleją inscenizatorzy, wymyślając najdziwniejsze opakowania sceniczne dla starych utworów. Obowiązuje wszakże zasada: nie przeszkadzać muzyce. Stąd silne indywidualności w roli kierowników muzycznych pilnujących interesu kompozytora. W Poznaniu było widoczne nawet dla laika, że Andrzej Straszyński nie był mocnym partnerem inscenizatora. Pozwolił na drastyczne skróty, na rozmontowanie muzycznej struktury dramatycznej, dał się sprowadzić do roli akompaniatora. Warto było?

Jarzyna powtórzył dekonstrukcjonistyczny chwyt zastosowany niegdyś w "Magnetyzmie serc". Tam tekst "Ślubów panieńskich" był wzięty w nawias, podgryzany, ośmieszany; romantyczna opowieść zacinała się, gubił się Fredro, wędrowaliśmy przez rozmaite konwencje, by wylądować w dniu dzisiejszym pod hasłem: "Niebo gwiaździste nade mną, piękna baba pode mną" - na scenie trwała kopulacja, a nad nią kręciły się gwiazdy. Tu też tańczy różowy balecik i obracają się sfery niebieskie, a dekonstrukcji miał ulec Mozart. Być może reżyser miał ochotę na więcej numerów a la Boney M. Można sobie wyobrazić muzyczny spektakl samplowany: trochę smyczków, rocka, techno.; Melomani zwialiby z krzykiem, ale byłoby konsekwentnie. Tymczasem poznański spektakl jest hybrydą - tkanką konstrukcyjną pozostaje mimo wszystko muzyka obdarzana w warstwie inscenizacyjnej ostentacyjną pogardą.

Trochę to, proszę wybaczyć, prostackie. I jałowe - przyjemności nie mają ani mozartofile, ani ci od Boney M. A treść? Cóż, "Cosi fan tutte" oznacza: "Tak czynią wszystkie"; tematem jest damska zdradność. Mozart z da Pontem dołożyli starań, by ukazać w ariach i ansamblach jej odcienie, kapryśność intencji, przemyślność samousprawiedliwień. Można to ująć prościej: "szystkie one dziwki". Tylko czy po taką sentencję warto leźć do opery?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji