Najgorętszy Fredro świata
- A ty chciałaś iść do kina! - mówi z wyrzutem i politowaniem w głosie zaaferowana nastolatka do drugiej, równie przejętej. Rzecz dzieje się po spektaklu w foyer Teatru Rozmaitości w Warszawie. Kino nie dorównuje teatrowi? O co tu chodzi?
Sława "Magnetyzmu serc" (pod takim tytułem Grzegorz Jarzyna wyreżyserował poczciwe "Śluby panieńskie") po trzech miesiącach od premiery dotarła aż do Krakowa. Podobno młodzi ludzie walą do teatru drzwiami i oknami. Akcja zaczyna się wprawdzie "po Bożemu" w szlacheckim dworku sprzed lat, ale dociera do naszych czasów, a po scenie latają gołe aktorki i aktorzy. Jednym słowem - rozgłos, jak przystało na "najszybszy teatr w mieście".
Stosowna wywieszka koło kasy głosi, że na ten spektakl nie obowiązują bilety ulgowe... Plastikowe krzesełka na widowni wypełniają się szczelnie, a liczni posiadacze wejściówek lądują na podłodze. Gwar, luz, widzom daleko do nabożnego skupienia stosownego w świątyni sztuki. Rozmowy ucichną dopiero podczas pierwszych kwestii.
W programie zdjęcia Heleny Modrzejewskiej i Feliksa Bendy, Bonawentury Kudlicza i Wiktoryny Bakałowicz przypominają, że mamy do czynienia z klasyką. Zachęcająco brzmią słowa recenzenta sprzed ponad półtora wieku: "Śluby panieńskie są utworem prawdziwie szczęśliwym, prawdziwie poetycznym. W nim powzięta idea ślicznie się z jednego rozpromienia punktu i w jeden dla ucha, jak i duszy wdzięcznie określa się obwód. Wczorajszego wieczoru miałem wygodne i spokojne w teatrze miejsce. Patrzyłem z uciechą na tego różnobarwnego twórczej fantazji motyla, który mnie tak czule powabiał za sobą" (Jan Nepomucen Kamiński).
Wersja Anno Domini 1999 zaczyna się niby zwyczajnie: jest i kanapa, i stara komódka, i okno, przez które z nocnej balangi wraca Gustaw (Zbigniew Kaleta). Tłumaczy się wujowi (Janusz Michałowski), narzeka na nudę, zasypia podczas rozmowy z pannami i ciocią (Magdalena Kuta). Aktorzy - zwłaszcza młodzi - z wysiłkiem starają się wymawiać archaiczne "ł" (nad konsultacją językową czuwał Zbigniew Zapasiewicz).
Stopniowo jednak wraz z bohaterami przenosimy się w coraz bardziej współczesne klimaty.
- W szaleństwie zmian dekoracji, kostiumów i stylów gry jest metoda - dojrzewaniu bohaterów, coraz bardziej świadomych swych pragnień, towarzyszy gonitwa historycznych epok. Jak w biologii, gdzie rozwój każdej żywej istoty powtarza rozwój gatunku. Prawa biologii rządzą też w dużej mierze bohaterami spektaklu. Przed naturą nie można uciec - mówi reżyser.
To bardzo kobiecy spektakl (nawet reżyser wszak przyjął pseudonim Sylwia Torsh). Wyzwolona i drwiąca Klara - femme fatale (Magdalena Cielecka) chce walczyć z mężczyznami ich własną bronią. Tym bardziej przejmujący staje się fakt poskromienia tej złośnicy. W finale, przerażona perspektywą ślubu z Radostem, w takt kiczowatej miłosnej piosenki ląduje z ulgą w ramionach ciapowatego Albina (Cezary Kosiński). Aniela (Maja Ostaszewska) bawi naiwnością, ale to nie tylko nierozgarnięta gęś. Jej budząca się zmysłowość przykuwa wzrok, działa jak narkotyk. Siły tajemnicze, jak sama natura, stopniowo przemieniają bohaterkę w pewną erotycznych pragnień kobietę. Podobnie jak Klara zmienia stroje na coraz bardziej czerwone, współczesne i wyzywające, by w końcu ekstatycznym tańcem techno wyznać Gustawowi miłość. Ten ostatni (Zbigniew Kaleta) - sprawca całego zamieszania - pod wpływem magnetycznego przyciągania Klary traci rezon i kapituluje przed potęgą zmysłów. Do najciekawszych należą sceny, w których komedia zderzona zostaje z wybuchem uczuć - jak brawurowe dyrygowanie niewidzialną orkiestrą (zmysłów?), za którą aktor zbiera brawa.
W dynamicznym finale na ekranie-oknie wirują planety. W rytm przeboju Bee Gees po scenie biegają bohaterowie, którym obudzone zmysły każą w pośpiechu zrzucać ubrania. Dokonała się rewolucja seksualna, zapanowała ogólna euforia... Także na widowni - okrzyki aplauzu, śmiech, brawa. Atmosfera trochę jak na rockowym koncercie. Wychodząc z sali z rozentuzjazmowanym tłumem, trudno nie pomyśleć, czy "Śluby panieńskie" trafiłyby do szkolnych lektur, gdyby inscenizatorzy wcześniej wydobyli z nich te pokłady seksu? Wszak Fredro nie tylko wielkim pisarzem, ale i niezłym zbereźnikiem był...