Głaskanie pod włos
JANUSZ MAJCHEREK Niedawno w pewnej stacji telewizji komercyjnej wysłuchałem opinii byłego recenzenta tygodnika "Polityka", który powiedział, że od czasów "Balladyny" Adama Hanuszkiewicza nie było w polskim teatrze zjawiska tak wybitnego jak "Magnetyzm serca" Sylwii Torsh vel Grzegorza Jarzyny. Myślę, że w ciągu ćwierćwiecza, jakie minęło od legendarnej premiery w Narodowym, znaleźlibyśmy jeszcze kilka równie wybitnych, a może nawet wybitniejszych przedstawień. Nie zmienia to, rzecz jasna, faktu, że "Magnetyzm serca" ze wszech miar wart jest uwagi i dyskusji. Ta ostatnia wydaje się o tyle potrzebna, że Grzegorz Jarzyna za chwilę zostanie zagłaskany na śmierć - trudno nie słyszeć tego chóru pochwał, w którym i my jako redakcja "Teatru" śpiewamy. Jednocześnie warto pamiętać, że jest długą polską tradycją, iż artyści, którzy przez chwilę są noszeni na rękach, bywają następnie z hukiem upuszczani. Wiele mamy na to przykładów. Wolałbym, żeby Jarzyna nie wzbogacił ich zestawu.
WOJCIECH MAJCHEREK Już są chętni, żeby Jarzynę trochę pokłuć. Niedawno przeczytałem w "Życiu" tekst Ryszarda Legutki, który jest generalnie rozprawą ze sposobem uprawiania w mediach refleksji o kulturze. Jako przykład stadności tej refleksji służą mu właśnie zachwyty nad Jarzyną. Co do krytyki mediów można się z Legutką zgodzić. Natomiast z tekstu wynika, że nie widział przedstawienia Jarzyny, co wszakże nie przeszkadza mu wyraźnie dystansować się od tego rodzaju sztuki. "Dyskoteka przy dźwiękach muzyki rockowej, hormony, golizna, zabawianie się konwencjami oraz okazjonalne wzdychanie za prawdziwą miłością, to praktycznie wyczerpuje współczesną wyobraźnię twórczą niemal wszystkich artystów młodszego pokolenia". Ale wolałbym, żeby profesor nie irytował się na Jarzynę, bo przeczytał takie a nie inne recenzje "Magnetyzmu serca". Paradoksem sporu jest fakt, że akurat w "Życiu" ukazała się jedyna niepochlebna dla Jarzyny recenzja.
JANUSZ MAJCHEREK Szanuję profesora Legutkę i zwykle zgadzam się z jego opiniami. Ale ten atak na Jarzynę wydaje mi się o tyle nietrafny, że przypadek młodego reżysera jest raczej precedensowy. Większość dotychczasowej twórczości pokolenia "młodszych zdolniejszych" nie miała tak jednomyślnej recepcji krytycznej. Nie ulega wątpliwości, że jest to reżyser obdarzony wielkim talentem. Ale mieć talent to jedno, a pożytkować go - to drugie. Chciałbym zatem, żebyśmy się zastanowili jak Jarzyna korzysta z talentu w najnowszym swoim spektaklu. Najważniejsze pytanie, jakie nurtuje mnie po jego obejrzeniu brzmi: czy Jarzyna opowiada się po stronie ładu w kulturze, czy raczej dąży do jego burzenia?
WOJCIECH MAJCHEREK Powiedziałbym tak: "Magnetyzm serca" jest przedstawieniem barbarzyńskim, ale... genialnym. Dlaczego barbarzyńskim? Jarzyna niewątpliwie "demoluje" komedię Fredry, począwszy od intrygi. Ktoś, kto nie zna "Ślubów panieńskich" będzie miał, podejrzewam, trudności z elementarnym zrozumieniem akcji w spektaklu. A co Jarzyna wyprawia z wierszem? Ci, którzy są wrażliwi na muzyczność języka u Fredry, na przedstawieniu Jarzyny muszą się czuć jak melomani, których przymuszono do wysłuchania kwartetu Beethovena odegranego na pile. W konsekwencji dowcip słowny reżyser pokrywa humorem sytuacyjnym. Albin na przykład jest śmieszny, bo pojawia się na scenie z coraz większym snopem żyta czy czego tam.
Fredro na pewno w spektaklu ponosi duże straty. Co się Jarzynie udało? Mimo wszystko pokazał to, co w "Ślubach panieńskich" jest najważniejsze: ów tytułowy magnetyzm serc czy magnetyzm płci. To przyciąganie się ludzi, którego nie powstrzymują żadne bariery. Będziemy pewnie o tym mówić w toku naszej rozmowy - tu jedynie sygnalizuję problem.
A co do pytania: czy Jarzyna burzy czy buduje ład kultury spektaklem "Magnetyzm serca"? W zapowiedziach przedstawienia mówiło się, że będzie miało ono podtytuł "Fredro jest w złym humorze". Jarzyna miałby się tutaj posłużyć tytułem słynnej książki Jarosława Marka Rymkiewicza. Wraca ona zwykle przy dyskusjach o recepcji Fredry, bo, choć od jej ukazania się minęło 20 lat, nic równie inspirującego w dziedzinie fredrologii w tym czasie się nie pojawiło. Dlaczego, zdaniem Rymkiewicza, Aleksander Fredro był w złym humorze? Ano dlatego, że był człowiekiem, pisarzem, który znalazł się na pograniczu dwóch epok. Na jego oczach rozpadał się typ klasycznej kultury, w której był wychowany i której był miłośnikiem. Romantyzm wniósł do kultury i do całego świata chaos, z czym Fredro nie mógł się pogodzić. Rymkiewicz wyobraził sobie, jak Fredro dostaje z Paryża egzemplarz "Dziadów", czyta pod ulubionym drzewem w swoim majątku, a potem ciska książką ze złości. Być może za daleko idę w swojej interpretacji, ale w przedstawieniu Jarzyny odczuwam ten sam rodzaj napięcia, które Rymkiewicz odkrywa u Fredry. To nie oznacza, że Jarzyna inscenizując "Śluby panieńskie" był również w złym humorze, ale dawno komedia Fredry nie została poddana takiemu sprawdzianowi wrażliwości. Nie jestem zwolennikiem testowania dzieł klasycznych wedle widzimisię reżyserów, ale w spektaklu Jarzyny istnieje taki rodzaj szaleństwa, który ożywia myślenie. I dlatego nie waham się powiedzieć, że "Magnetyzm serca" na swój sposób jest spektaklem genialnym.
BARBARA OSTERLOFF Przepraszam, jest jednak moc dowodów, że choć AF bywał w złym humorze, bo nie żyjemy wszak w najlepszym ze światów, to jednak nie był ani piewcą chaosu, ani też poetą rozpadu wartości. Wprost przeciwnie. Widząc jedno i drugie, stał przy tym, że rzeczą ludzką jest ten świat oswajać, a może nawet poprawiać (i takie stanowisko zajmował nawet w "Zapiskach starucha", które tak chętnie cytuje Rymkiewicz). Dlatego też fredrowskie postaci, nawet gdy są pozbawione mądrości, wykpione, nigdy nie są do końca złe, "czarne". Dla mnie Jarzyna jest jednak wrogiem Fredry - ogołaca jego bohaterów z ludzkiego ciepła i wdzięku. Gucio to filip z konopii i arogant - na przykład.
NATALIA ADASZYŃSKA Moim zdaniem Jarzyna nie jest barbarzyńcą w stosunku do Fredry. Jeśli już mówić o barbarzyństwie, to raczej w stosunku do tradycji scenicznej Fredry. Początek spektaklu jest wyraźnym pastiszem czy nawet parodią stylu inscenizowania "Ślubów", do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Reżyser każe aktorom wymawiać "ł" przedniojęzykowe w taki sposób, by to budziło śmiech na widowni. Oczywiście spektakl Jarzyny nie ogranicza się do zabawy z konwencją fredrowską. Później ustępuje ona innym konwencjom, formom, kostiumom, co ma swoje znaczenie, ale także jest niebywałym efektem teatralnym. I tu być może najwyraźniej uwidacznia się genialność Jarzyny. To, jak on wykorzystuje wszystkie elementy teatru, jak tworzy obrazy sceniczne, jak prowadzi aktorów świadczy o jego niezwykłej wirtuozerii. Jest w tym przedstawieniu wiele scen mistrzowskich np. scena pisania listu albo śniadanie przy stole. A jak świetna jest oprawa muzyczna. I muzyczność tego spektaklu. Tu nie może być przerwy. Każda scena kończy się tak, że po niej wręcz musi nastąpić kolejna - to w sferze, by tak rzecz, linii melodycznej, harmonii. A w warstwie kolorystycznej, brzmieniowej? - nieustające crescenda i diminuenda, stałe przyspieszenia tempa - wszystko przemyślane i uzasadnione w każdej frazie.
Profesor Raszewski mówił, że teatr może mieć lepsze i gorsze chwile, ale nie osiągnie wysokiego poziomu artystycznego, jeżeli nie będzie wybitnych reżyserów. Praca Jarzyny może tu być krzepiąca.
JANUSZ MAJCHEREK Przypomnę, że słowem "barbarzyńca" określano początkowo tego, kto nie znał łaciny, czyli reprezentanta kultury innej niż oficjalnie panująca w basenie Morza Śródziemnego. Jarzyna chyba jednak zwraca się przeciwko tej kulturze, czy utopii kultury, którą niektórzy z nas wciąż kultywują. Rymkiewicz, gdy pisał książkę o Fredrze, był ważnym przedstawicielem dwudziestowiecznego klasycyzmu, którego program bodaj najpełniej sformułował Eliot. Ten prąd myślowy i artystyczny postawił bardzo wyraźnie kwestię: jak uratować ład kultury w sytuacji tego, co zdarzyło się w XX wieku. Ryszard Przybylski napisał, że chodzi o taki klasycyzm, który jest przepuszczony przez ognisty piec zwątpienia. Czyli klasycyzm, który zdaje sobie sprawę z kruchości utopii śródziemnomorskiej, rozpadu kultury w obliczu tragedii XX-wiecznych, a mimo to próbuje opowiadać się za ładem. Rymkiewicz pokazuje, że podobna była sytuacja Fredry - największego twórcy polskiego klasycyzmu, zaplątanego w epokę romantyczną. Jarzyna sięgając po Fredrę pierwszy raz w gruncie rzeczy wystawił dzieło rzeczywiście klasyczne, zbudowane wedle bardzo ścisłych rygorów, w pewnym sensie sztywne, choćby ze względu na porządek wiersza. Bo cokolwiek sądzić o "Bziku tropikalnym", czy nawet "Iwonie, księżniczce Burgunda", nie mówiąc o "Szczątkach..." - to były utwory o dużych możliwościach przetwarzania, uprawniające do znacznej dowolności. W przeciwieństwie do nich "Śluby panieńskie" są dziełem o bardzo silnej strukturze, zakorzenionym w kulturze ładu. Wybierając "Śluby" Jarzyna wykonał więc gest, który ma ogromne konsekwencje nie tylko artystyczne, teatralne, ale związane ze świadomością kultury.
MALWINA GŁOWACKA Jarzyna niewątpliwie pokazuje, jak degradowały się formy kultury, jak rozluźniały się normy obyczajowe od czasów Fredry do dzisiaj. Widać to w zachowaniu nie tylko głównych bohaterów komedii, ale także na przykładzie, świetnie tu ustawionej, postaci służącego Jana, który stopniowo staje się coraz bardziej arogancki, niczym nie skrępowany - tak, że pod koniec pojawia się w baranicy jaskiniowca, upodabniając się do człowieka pierwotnego. Obserwując Jana, granego przez Mirosława Zbrojewicza, przypomniałam sobie inne znane postaci służących: zapięty na ostatni guzik, znający dobre maniery Firs i, należący już do następnego pokolenia, bezczelny Jasza z "Wiśniowego sadu", czy wreszcie produkt dobrze nam znanego ustroju - chamowaty Edek z "Tanga". Jan, który cofnął się w rozwoju, w przedstawieniu Jarzyny paradoksalnie stanowi kolejne stadium. Reżyser ostrzega: wyzbycie się wszelkich zahamowań prowadzi do odczłowieczenia. Rzecz w tym, że takie wyluzowanie się jest pozą, może czasami nie uświadomioną. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Przedstawienie Jarzyny opowiada o uwikłaniu w różne konwencje. Nawet jeżeli one się zmieniają, to nie potrafimy się od nich uwolnić. Najpierw bohaterowie Fredry skrywają swoje namiętności, nie mogą przyznać się do uczuć i bardzo się z tym męczą. W finale, gdy wydaje się, że wreszcie zrzucili gorsety, to okazuje się, że tylko dostosowują się do mody panującej dzisiaj, która preferuje swobodę seksualną i luz. W efekcie jest to jarzmo narzucone przez współczesny świat. Treść spektaklu współgra z jego formą. Od początku widać, że oglądamy rzeczywistość sztucznie wykreowaną. Salonik pani Dobrójskiej znajduje się jakby w głębi sceny. Pod koniec pierwszego aktu Radost zasuwa kurtynę, co sugeruje, że mamy do czynienia z cudzysłowem teatralnym. Jarzyna nie próbuje tworzyć iluzji rzeczywistości. W trakcie wędrówki przez kolejne epoki Aniela i Klara zmieniają suknie, jak na pokazie mody, a pod koniec estetyka przedstawienia zbliża się do tej lansowanej przez tak dziś poczytne kolorowe magazyny. (Warto tu zwrócić uwagę na pracę Magdaleny Maciejewskiej, autorki scenografii i kostiumów). Ale przecież prawdziwe życie jest gdzie indziej i wygląda inaczej.
BARBARA OSTERLOFF Dziwię się, że mówicie o uczuciach w spektaklu Jarzyny. Przecież to w ogóle nie jest temat przedstawienia. Tu wszystko rozgrywa się poniżej pasa. Wyłącznie te sfery są przedmiotem gry z konwencjami. Fredro oczywiście też bywał frywolny, ale jednak "Śluby" są sztuką o narodzinach uczuć, o miłości, a zarazem tzw. "komedią wysoką", a nie krotochwilą czy farsą. A Jarzyna wydobywa tylko erotykę czy seks. Młodzi, których dotknął "magnetyzm" ładują się pod kołdrę na środku sceny, a kiedy już spod niej wychyną, mamy widomy znak aktu defloracji, który właśnie się dokonał. Obnażona Aniela osłania się kołdrą, na której biała powłoka została tak naddarta na wysokości przyrodzenia, by widać było krwisty trójkąt... No, jak świat światem, takiej brutalnej dosłowności u Fredry jeszcze nie było. Rzeczywiście, Jarzyna idzie konsekwentnie do końca. W przedpremierowych wywiadach zwracał uwagę na fakt, że Aniela za moment odda się mężczyźnie. Radost z kolei niczym wyposzczony - i bardzo ponury - buhaj ugania się za Dobrójską, byleby ją tylko dopaść i "wyobracać". Otóż mnie taka dosłowność w tym rozciągniętym na łożu prokrustowym Fredrze nie bardzo smakuje, i tyle.
Co do stylu fredrowskiego, który rzekomo parodiuje Jarzyna. Przecież na dobrą sprawę jednego wzoru takiego stylu nie ma i nie było. Fredrę bardzo różnie grano, dbając głównie o wiersz, który u Jarzyny został zgwałcony. To, co jest klasą dialogu, kulturą porozumiewania się między postaciami fredrowskimi w przedstawieniu uległo całkowitej degradacji. Jarzyna rzeczywiście z podziwu godną swobodą posługuje się instrumentarium teatru, choć czasami odnosiłam wrażenie, że kieruje nim takie sztubackie nieopanowanie. Drażniąca bywa skłonność reżysera do mnożenia efektów.
WOJCIECH MAJCHEREK Za dużo nut?
BARBARA OSTERLOFF Nie. Za dużo chwytów, które ocierają się o reżyserską grafomanię, która dla mnie oznacza nieumiejętność selekcjonowania własnych pomysłów. Ten niedźwiedź w salonie, ryki krowy, gdakanie kur! Nic z Mozarta, który geniuszem był.
JANUSZ MAJCHEREK Dla mnie "Magnetyzm serca" także jest przedstawieniem o erotyzmie czy nawet seksualizmie, a nie o miłości. To jest redukcja, którą kiedyś Cioran dobitnie określił mówiąc, że miłość to nic innego jak wymiana śliny.
NATALIA ADASZYŃSKA Absolutnie się nie zgadzam z taką interpretacją spektaklu. Jarzyna umieścił przecież wiele znaków, które wskazują, że bohaterowie przeżywają burzę uczuć, a nie tylko zmysłów. Dlaczego jednym z dźwięków, które dają się słyszeć w przedstawieniu, jest bicie serca? A ten kosmos, który wiruje za oknem? A ta pulsująca czerwień (czerwone serduszko?) z boku sceny? I ta "zabawa z prądem" - a to Jan poprawia lampę, a to światło gaśnie... - to przecież nie tylko sygnał, że czas płynie. Dzieją się dziwne rzeczy, szekspirowskie "rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom". Jest w tym przedstawieniu dużo metafizyki, są pokłady niesamowitej energii. Jarzyna pokazuje, że fredrowskie postaci działają na skutek tajemniczego napędu.
WOJCIECH MAJCHEREK Trzeba tutaj postawić pytanie: czy Jarzyna w swoim spektaklu opowiada się po stronie natury czy kultury? Chyba jest tak: Jarzyna wie, że siły naturalnego pociągu między ludźmi żadne formy, konwencje, obyczaje nie są w stanie powstrzymać. Ale jednocześnie rozumie, że do wyrażenia magnetyzmu serc czy płci kultura jest mimo wszystko potrzebna, nawet jeśli, jak pokazuje finał spektaklu, ma na to mało wyrafinowane środki ekspresji.
JANUSZ MAJCHEREK Jeżeli wybieramy kulturę, to za tym idzie szereg dalszych wyborów: konwencja, rygor, powściągliwość, wstydliwość. Odpowiedzią na takie widzenie kultury, która postrzegana jest jako zniewolenie czy, jak powiedziałby Freud, źródło cierpień, była koncepcja np. Rousseau, rozwijana później w romantyzmie. Ale czy ta wizja człowieka naturalnego nie okazała się także utopią? Pokazuje to doświadczenie kontrkultury lat 60, która dążyła do całkowitego wyzwolenia, a mimo to wpadła w pułapkę form. Te problemy Jarzyna zdaje się rozumieć. On rzeczywiście wie, że od kultury nie ma ucieczki. W tym sensie "Magnetyzm serca" jest przedstawieniem bardzo gombrowiczowskim: nie można wymknąć się formie inaczej niż przyjmując inną formę. Mnie wszelako interesuje, czy refleksja płynąca z tego spektaklu jest, by tak rzec, melancholijna? To znaczy: czy Jarzyna mówi: popatrzcie jak rozpadały się konwencje i do jak nędznych, prymitywnych rezultatów wreszcie doszliśmy? Czy przeciwnie - mamy do czynienia z afirmacją: oczywiście formy się zmieniają, dzisiaj mamy taką kulturę jaką mamy, więc cieszmy się nią.
NATALIA ADASZYŃSKA Tę drugą odpowiedź podsuwałoby samo zakończenie spektaklu. Stwierdzenie Radosta: "Ja się tym nie znudzę" ujawniałoby jeśli nie afirmację, to przynajmniej stoicyzm.
MALWINA GŁOWACKA Jarzyna inscenizuje finał "Magnetyzmu serca" niemal w sposób farsowy. Na końcu oglądamy miłość w czasach techno. Bohaterowie Fredry biegają po scenie, zrzucając z siebie ubrania i galopem pędzą do łóżka. Tym samym reżyser zaznacza chyba swój dystans do przedstawionej rzeczywistości. Nie zauważa tego młodzieżowa publiczność. Sądząc po reakcjach, zakończenie idealnie trafia w jej gust. Widzi ona na scenie swój świat i błyskawicznie się w nim odnajduje. Miałam wrażenie, że zaraz ktoś krzyknie z widowni: Jest cool-aśnie, że żyjemy w takich czasach! I to jest - jak sądzę - największe niebezpieczeństwo i paradoks spektaklu Jarzyny. Młodzież, do której przedstawienie jest skierowane, czyta go wbrew intencjom reżysera.
JANUSZ MAJCHEREK To by znaczyło, że przedstawienie, które posługuje się różnymi pietrami ironii, zagarnęło też publiczność z jej rekcjami jako jeszcze jedno piętro ironii.
WOJCIECH MAJCHEREK Stało się szekspirowską pułapką na myszy.
JANUSZ MAJCHEREK Dla mnie elementarnym kluczem do zrozumienia spotkania Jarzyny z Fredrą jest "Operetka" Gombrowicza. Przecież "Magnetyzm serca" jest zbudowany dokładnie na schemacie "Operetki". Historia modą jest. Wszystko zmierza ku nagości, która co prawda u Gombrowicza jest co najmniej dwuznaczna: wolno się spodziewać, że Albertynka za chwilę zostanie wbita w jakiś strój albo że - co gorsza - to nagość stanie się strojem.
NATALIA ADASZYŃSKA W spektaklu Jarzyny da się wyśledzić jeszcze inne inspiracje, bardzo wyraźnie płynące na przykład z teatru Lupy.
MALWINA GŁOWACKA W "Magnetyzmie serca" widzimy tę samą fascynację nudą. Tak, jak u Lupy aktorzy bardzo dużo grają poza tekstem. Dlatego krótkie sceny rozrastają się do niespodziewanych rozmiarów, odsłaniając nowe płaszczyzny znaczeń. Znajdujemy tu także, charakterystyczne dla nauczyciela Jarzyny, epizody przy stole. Ale tym razem mają one groteskowy charakter. Szczególnie scena śniadania rozgrywająca się chyba w latach 50-ych. Bohaterowie piją z kubków używanych w barach mlecznych czy stołówkach zakładowych.
ALEKSANDRA REMBOWSKA Kluczem do przedstawienia mogą być też poprzednie spektakle Jarzyny - od "Bzika tropikalnego", przez "Iwonę" po "Niezidentyfikowane szczątki...." Reżyser, który udowodnił już, że swobodnie porusza się w różnych epokach literackich, wydobywa z tekstów i pogłębia te same fascynujące go problemy. Powracające wciąż tematy - pozornie może banalne - takie jak miłość, przejawiona na rozmaite sposoby, uwikłanie w formę i próby jej przełamywania, dzięki nowym poszukiwaniom interpretacyjnym, pomysłom inscenizacyjnym, zaskakują nas oryginalnością i świeżością myśli. W swoich literacko-teatralnych wyborach - na pierwszy rzut oka nie mających wiele wspólnego - Jarzyna okazuje się jednak niezwykle konsekwentny i pozostaje wierny sobie.
WOJCIECH MAJCHEREK Można Jarzynie postawić generalny zarzut: dlaczego do tego, co chciał powiedzieć musiał posługiwać się Fredrą? Dlaczego nie wystawił na przykład wspomnianej "Operetki"?
JANUSZ MAJCHEREK Może dlatego, że "Operetka" to ogromne i kosztowne przedsięwzięcie; a może dlatego, że wystawiając "Operetkę", chcąc nie chcąc trzeba wejść w kwestie historiozoficzne i polityczne, a tego nasza młodzież bardzo nie lubi. Nadto Gombrowicz stwarza znacznie mniejsze pole dla polemiki: trudno odwracać tak przewrotnego autora. Natomiast odwracanie Fredry od razu budzi emocje i spory. A w "Magnetyzmie serca" zawarta jest daleko idąca polemika z Fredrą.
MALWINA GŁOWACKA Można odnieść wrażenie, że reżyser czyta ten tekst bez kontekstów, tak jakby został napisany dzisiaj. Jest to Fredro seksem podszyty i myślę, że taka interpretacja mogłaby przypaść do gustu hrabiemu. Ja bym jednak doceniła odwagę Jarzyny. Jest coś pociągającego w tak bezceremonialnym odczytaniu tego utworu.
JANUSZ MAJCHEREK Ale nie jest tak, że przed Jarzyną nikt nie miał takiej odwagi, że wcześniej nie było w teatrze prób równie radykalnych i prowokacyjnych interpretacji Fredry, że przypomnę przedstawienie "Męża i żony" Hanuszkiewicza, w którym bohaterowie na scenie Teatru Narodowego pluskali się w wypełnionej pianą wannie, czy "Zemstę" Hubnera...
BARBARA OSTERLOFF Hubnerowski spektakl to była jakby kwintesencja fredrowskiego komizmu. Cudowni aktorzy - Pawlik jako Cześnik, Pszoniak... No i były jeszcze "Damy i huzary" Nyczaka, przedstawienie ujęte w nawias "teatru w teatrze". W finale widownia oglądała damy-aktorki w bieliźnie - o co też był krzyk. Dzisiaj, przy "Magnetyzmie..." ta wersja wydaje się wprost niewinna.
MALWINA GŁOWACKA No tak, ale to jest różnica pokoleniowa. Wspomniane spektakle znam tylko z recenzji. A "Magnetyzm serc" mogę oglądać tu i teraz, więc jest dla mnie ważnym doświadczeniem na tle przedstawień Fredry, które widziałam.
WOJCIECH MAJCHEREK Poza tym o tradycji scenicznej Fredry nie decydują tylko te najciekawsze inscenizacje, ale tworzy ją ocean przedstawień konwencjonalnych, z którego Jarzyna na pewno zdołał się wydobyć.
JANUSZ MAJCHEREK Paradoksalnie uważane za wzorcowe, jeśli idzie o fredrowski styl, "Śluby panieńskie" w reżyserii Andrzeja Łapickiego też były czymś wyjątkowym. Mówiąc o polemice Jarzyny z Fredrą mam na myśli polemikę z pewnym typem kultury, który być może jest anachroniczny, ale w którym ja, na przykład, czuję się pewnie i bezpiecznie. Jarzyna jednak przemawia z wnętrza innej kultury, która jest mi obca. A gdy oglądałem jego spektakl, jeszcze raz przypomniał mi się Gombrowicz, który dopominał się, by w traktowaniu sztuki mieć ten cudowny wdzięk dziecka robiącego pi-pi pod krzaczkiem i nie dbającego o formy.
Słyszałem, jak poważny prominent środowiska teatralnego powiedział o Jarzynie: to jest Mozart. Gdy idzie o dar boży do robienia teatru, to porównanie jest bodaj trafne. Ale Mozart, jak wiadomo, w krótkim czasie stworzył bardzo wiele dzieł, które w różnym stopniu dzisiaj cenimy, a przede wszystkim - które w różnym stopniu posiadają cechę powagi. Przy największym podziwie dla "Magnetyzmu serca", mamy w przypadku tego spektaklu do czynienia z czymś o wymiarze "Eine kleine Nachtmusik". Ja natomiast niecierpliwie czekam na Grzegorza Jarzyny "Symfonię Jowiszową".