Fredro i rewolucja seksualna
Wygląda na to, iż na sztuki Aleksandra Fredry nie warto już będzie chodzić do polskich teatrów. Od pewnego czasu reżyserzy uwzięli się na niego i zaczęli wyczyniać z nim dziwne rzeczy.
Pierwszy był Janusz Nyczak, który przed laty zrobił "Damy i huzary" w Poznaniu, a w spektaklu tym postaci zachowywały się ordynarnie, biegały po scenie w niechlujnych strojach i wykrzykiwały coś głośno. Krytyka wpadła w zachwyt, mimo że sztuki nie dało się oglądać. Kolejnym twórcą, który zabrał się za "Damy i huzary" był Mikołaj Grabowski. W jego krakowskim przedstawieniu - tym razem dość chłodno przyjętym przez krytykę - bohaterowie wsadzali bohaterkom ręce pod spódnice i w ogóle zachowywali się jak prymitywni erotomani. Ostatnio słyszeliśmy o Papkinie z obnażonym zadkiem w tarnowskiej "Zemście". Największym jednak wydarzeniem okazały się "Śluby panieńskie" w warszawskim teatrze w reżyserii Grzegorza Jarzyny, młodej gwiazdy polskiego teatru. W spektaklu tym, jak przeczytałem w gazecie, Aniela pragnie iść do łóżka z Albinem oraz z Klarą (!), a całość - jak napisała zachwycona recenzentka - "kończy się wesołą dyskoteką i ogólną rozbieranką".
To prawda, iż Aleksander Fredro ma na swoim koncie utwory, w których ostro świntuszył, ale z pewnością świntuszenia nie ma ani w "Zemście", ani w "Ślubach panieńskich". Dlaczego więc reżyserzy uparli się, by wsadzać do sztuk coś, czego w nich nie ma? Według mnie, świntuszenie wyraża stan ducha dzisiejszych polskich twórców, a nie stan ducha Fredry piszącego swoje sztuki.
Mamy dzisiaj do czynienia z dwoma zjawiskami. Po pierwsze, żyjemy w epoce stabilizowania się sukcesów rewolucji seksualnej. Po drugie, żyjemy w czasach ogólnego upadku wyobraźni wynikającego z braku zainteresowania historią, metafizyką i wielkimi problemami. Połączenie obu tych rzeczy sprawia, iż nasi reżyserzy, a także ludzie piszący o twórczości artystycznej, przypominają owego żołnierza ze starego kawału, któremu wszystko kojarzyło się z jednym.
Ostatnio w "Życiu" przeczytałem wypowiedź pewnego mądrali, który stawiał zarzuty filmowi "Zakochany Szekspir", iż przedstawia sławnego elżbietańskiego dramaturga jako zakochanego w kobiecie, podczas gdy był on - pisze ów mądrala - biseksualistą. Skąd wzięła się ta bzdura? Otóż stąd, iż część sonetów napisana została do mężczyzny, w którym autor podziwia urodę i inne doskonałości. W tamtych czasach oraz w epokach wcześniejszych nie było niczym szczególnym pisanie o mężczyznach przez mężczyzn w ten sposób; wiązało się to z wywodzącą się jeszcze ze starożytności koncepcją miłości i przyjaźni.
Dzisiaj te subtelności są już kompletnie nieczytelne, ponieważ wkroczyli ludzie będący efektem rewolucji seksualnej, którym wszystko kojarzy się z jednym. Skoro Szekspir pisał do mężczyzny, to znaczy, że był homoseksualistą albo w najlepszym razie - biseksem. Gdy Aniela w "Ślubach panieńskich" przytula się do Klary, to znaczy, iż ma skłonności lesbijskie i chce ją zaciągnąć do łóżka, najchętniej jeszcze w towarzystwie dodatkowego mężczyzny. Okazuje się, że Aniela również była biseksualna.
Gdy triumfowała rewolucja socjalistyczna, a do literatury wkroczył socrealizm oraz wszystkie jego późniejsze mutacje, zaczęto naszą klasykę interpretować głównie z punktu widzenia krytyki społecznej. Sienkiewicz był niedobry, bo jego dzieła nie zawierały krytyki społecznej, natomiast Prusa oceniono pozytywnie, gdyż krytykował arystokratów w "Lalce" oraz kler w "Faraonie". Fredry też broniono w ten sposób, iż krytykuje rozmaite wady warstwy szlacheckiej - pieniactwo, warcholstwo itd. "Obrachunki Fredrowskie" Boya traktowano jako ważną wskazówkę, a panie polonistki i panowie poloniści przepytywali studentów z elementów krytycznych zawartych w "Panu Jowialskim", "Zemście" czy "Dożywociu".
Obecnie, gdy zwycięstwo odniosła rewolucja seksualna, literatura zaczyna być postrzegana jako zapis wyzwolenia jednostek z seksualnego ucisku. Tak przynajmniej bywa ona traktowana w krajach zachodnich, przede wszystkim w Ameryce. U nas jedynie część polonistów przejęła ten sposób myślenia, ale przeniknął on do środowisk twórczych. Niedawno można było wiele przeczytać o wystawieniu "Poskromienia złośnicy", w którym reżyser podkreślał przede wszystkim wątek zniewolenia i upokorzenia kobiety przez mężczyznę.
W przypadku Fredry wątków płciowowyzwoleńczych doszukać się nie da, ale za to zawsze można - mając za sobą ducha czasu oraz kilku akademickich uczonych - wsadzić do spektaklu trochę podszczypywania, golizny, erotycznych igraszek i łóżkowych grepsów. Krytyka jest zachwycona, konkurencja zielenieje z zazdrości, a ludzie pchają się do teatru, żeby te cuda oglądać. Tylko nieliczni dziwacy, tacy jak niżej podpisany, kręcą nosem mówiąc, że wszystko to prymitywizm i hochsztaplerka. Oni wszakże należą do mniejszości, a z tego rodzaju mniejszością dzisiaj nikt w Polsce się nie liczy.