Cooltowy Fredro
Przed próbą generalną otwartą dla publiczności warszawskie Rozmaitości wyglądały jak sala koncertowa oblężona na okoliczność występu megagwiazdy. Młodzi ludzie tłoczyli się w karnej gromadzie, z lekka tylko, czyli kulturalnie szturmując drzwi teatru. To było jak sen. Teatr pełen widzów i to teatr, w którym grać będą "Śluby panieńskie", sztukę Fredry zakatowaną przez szkołę i rozmaite realizacje poszukujące utraconego bezpowrotnie, bliżej zresztą nieokreślonego, stylu fredrowskiego.
Po premierze podejrzewam, że stan oblężenia będzie teraz w Rozmaitościach chlebem powszednim artystów i kasjerek. Tak właśnie działa tytułowy, wzięty z podtytułu magnetyzm serca. "Magnetyzm, mówią, jest to wolna władza, // Co z ciała w ciało zdrój życia wprowadza. // Jeżeli zatem mam zarodne siły // Ogień swój własny w obce przelać żyły, // Dlaczegóż miałbym w pięknej, młodej duszy, // Czystej jak śnieżek, co świeżo przyprószy, // Przez silną wolę, pałające tętna, // Własnego czucia nie wycisnąć piętna!" Zarodne siły Grzegorza Jarzyny (tym razem ukrytego pod niewieścim pseudonimem Sylwia Torsh - anagram innego pseudonimu - Horst) są przepotężne, a jego wola piętnowania młodych dusz niczym niepohamowana. Pierwsze stadium magnetycznego wtajemniczenia osiągają postaci sztuki Fredry, ale najistotniejszy magnetyzm promieniuje siłami przyciągania między teatrem tworzonym przez Jarzynę i widownią. Co znajduje się wewnątrz tego teatralnego baketu?
ROZPRUTY TEKST
Zaczyna się niewinnie, jakby nigdy nic. Po otwarciu kurtyny idzie "regularny" Fredro. Jan (Mirosław Zbrojewicz) z rozdziawioną gębą śpi na kanapie, czekając powrotu Gustawa z zabaw w Lublinie. Na stole świeczka, w półmroku krzesła i kanapa, w głębi majaczy okno i kolumna, jak z fasady arcypolskiego dworku. Potem wkracza Radost (Janusz Michałowski) i Gustaw (Zbigniew Kaleta) drogą okienną. Od razu widać dwie rzeczy: zabawę stylem i pastisz konwencji pseudofredrowskiej, podkreślanej prześmiewczym traktowaniem salonowego gestu i dykcji z dawnym przedniojęzykowym "ł" oraz gwałtowne przyspieszenie akcji sztuki. Jarzyny nie interesuje komizm sytuacyjny, czasochłonne budowanie napięcia pod drzwiami pustej sypialni Gustawa. Jan nie działa w zgodzie z odwiecznym wzorem służących, nie broni za wszelką cenę dostępu do drzwi sypialni. Właściwie bez powodu, może dla własnego świętego spokoju rejteruje nieomal od razu i zdradza nieobecność Gustawa. Okazuje się, że potrzeba sporych skreśleń i wzmożonego tempa, by wytrzymać Fredrowską konwencję. Lub przynajmniej spróbować wytrzymać. Umrzeć można ze śmiechu, kiedy Aniela (Maja Ostaszewska) i Klara (Magdalena Cielecka) klęcząc na wprost siebie, powtarzają zaklęcie swych panieńskich ślubów, skonać ze śmiechu na widok Albina (Cezary Kosiński) - łez fontanny. A mimo to stary Fredro jest teatralnym muzeum, wdzięcznym, czasem czarującym, czasem po prostu pięknym. Muzeum, jak to muzeum, męczy i nie budzi mocnych wzruszeń. Jarzyna używa starego sposobu inscenizacji po to, by zbudować mocny punkt odniesienia dla współczesnej wrażliwości widza i uwolnić się od ewentualnych zarzutów, że nawet nie spróbował zagrać komedii po Bożemu, wedle starego sprawdzonego przepisu: weź świetną sztukę i znakomitych aktorów.
W drugim akcie powoli wszystko zaczyna się rozsypywać, czas traci swą zwykłą naturę. Nagle Klara pojawia się na scenie z papierosem w długiej lufce, w podkreślającej wiotkość figury sukni. Między tą i poprzednią sceną upłynęło kilkadziesiąt lat, dryfujemy już po wodach dramaturgii modernistycznej, a właściwie teatru modernistycznego granego w oparciu o tekst Fredry. "Melankolicznych wejrzeń nie widziano, sentymentalnych westchnień nie zważano, słów nie słuchano". Tu na dobre rozpoczyna się magnetyczna gimnastyka. Jarzyna pruje tekst na każdy możliwy sposób. Pokazuje, jak zachowuje się Fredro we wszystkich konwencjach teatralnych, jakie przytrafiły się nam aż po współczesność, jednocześnie gruntownie penetrując główny temat sztuki: miłość, zakochanie, panieństwo, kawalerstwo, małżeństwo i wreszcie obyczajowość sfery uczuć i związków międzyludzkich. Przedstawienie trwa dwie godziny z okładem. W tym krótkim czasie oglądamy teatr realistyczny, symbolistyczny, naturalistyczny, ekspresjonistyczny, teatr moralnego niepokoju. Jarzyna bebeszy też manierę konkretnych reżyserów: jest Swinarski i Lupa, trafia się nawet scena jakby żywcem wyjęta z przedstawienia Piny Bausch. Wyrafinowanym sposobem dekonstruowania Fredry jest wreszcie przyłożenie go do stylistyki innych pisarzy. Łatwo zauważyć odniesienia do Gombrowicza, Witkacego czy Różewicza.
Podróż w czasie nabiera gwałtownego przyspieszenia w latach 70., kiedy właściwie urywa się Fredrowski tekst. Lata 90. przypominają do złudzenia inny spektakl Jarzyny - "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie". Tu nie pada już ani jedno słowo. W rytm transowej muzyki techno, w świetle białej, obnażającej wszystko jarzeniówki wyłania się świat jak z reklam dżinsów najnowszej generacji. Śluby panieńskie diabli już dawno wzięli. Po zachłyśnięciu się wolnością seksualną lat 70. pozostała samotność czasów AIDS i new age'owych podniet. Za oknem wiruje błękitna planeta. Aniela i Klara tańczą hinduski taniec, zasłaniając twarze przezroczystymi woalami. Kończy się dzień na ziemi. U Fredry akcja "Ślubów" mieści się w jednym dniu. U Jarzyny właściwie też, tyle tylko, że dzień ten trwa od świtu miłosnych złudzeń do zmroku erotycznych rozczarowań. Tak wygląda nowoczesna historia miłości. Niczego nie ratuje ostatnia wypowiedz Radosta, nagły anachroniczny apart, czyli zwrot wprost do publiczności: "Nie, tutaj się nie znudzę". Fredrowski happy end przepada, jest już niemożliwy. Pozostaje tylko magnetyzm serca i ogromne zarodne siły.
CIĘŻKIE STANY DUSZ
Fredro zbudował historię z morałem, pokazał Gustawa w rozwoju, w drodze od trzpiotowatości do odpowiedzialnego męstwa. Bohaterowie Jarzyny nie zmieniają się, pozostają typami raz na zawsze określonymi, przeglądają się tylko w zwierciadłach kolejnych epok i stylów. Klara jest odwieczną emancypantką, szlachetną ofiarą własnych uczuć i idealistką (kapitalnie jej charakter podkreślają kostiumy zdominowane przez szarości). Aniela to cicha woda, co brzegi rwie, w gruncie rzeczy sprytniejsza od Klary, która tylko pozornie kręci całą intrygą (jej stroje z kolei utrzymane są w skali od różu do czerwieni).
Jarzyna po raz kolejny udowodnił, że posiada teatralny słuch absolutny. Przedstawienie rozgrywane jest jak balet, właściwie najistotniejsze są rytmy. Dopiero z nich wyłaniają się znaczenia. Słowa, owe święte jedenasto- i trzynastozgłoskowce Fredry (mówione zresztą doskonale, złamane i wolne od katarynkowych efektów, ćwiczone pod opieką Zbigniewa Zapasiewicza) są jedynie jednym z instrumentów w rytmicznej orkiestrze tego teatru. Rytmy bowiem budują emocje, stymulują wzruszenia widzów. Kto by pomyślał, że w niewinnych "Ślubach" kryje się aż tyle grozy. Bywa, że śmiech, będący wszak pierwszym żywiołem tego spektaklu, zamiera przygnieciony ciężkimi stanami dusz bohaterów. Także muzyka przemienia się wraz z przepływem stanów wewnętrznych: zaczyna się od ostro temperowanego fortepianu puentującego działania bohaterów, przechodzi przez fortepian romantyczny i groźne brzmienia Philipa Glassa w całkowite buczenie, by w sekwencjach współczesnych odzyskać melodyczność, która jednak jest już tylko głupotą masowych przebojów. Do samego końca jednak muzykę dominuje fortepian, czule i mocno sterujący rytmem spektaklu i świadomością bohaterów. Fortepianowy motyw przewodni wypełnia też perfekcyjnie prowadzone nerwowe bieganiny pomiędzy fredrowskimi scenami, międzyakty, które z czasem stają się ważniejsze od samego dramatu Fredry.
Nie ma sensu i nie sposób w recenzji opisywać przedstawienie. Oto mała tylko próbka: Klara dowiedziała się, że stary Radost zamierza ją poślubić. W tym momencie Fredrowskiej akcji teatr Jarzyny znajduje się na etapie teatru Krystiana Lupy. Z kulis wystają już zielone szklane parawany. Klara siedzi w wielkim fotelu twarzą do widowni. Ubrana w suknię i szary sweterek, cierpi. Siedzi w fotelu głęboko, ręce załamane, głowa wbita w ramiona. Tak wyglądała Małgorzata Hajewska-Krzysztofik w "Kalkwerku". Wystarczy jeden ruch, krzywo uniesione ramię, lekkie wyciągnięcie głowy, by przypomnieć tamtą rolę należącą już do historii teatru. Beztroskie "Śluby" wkraczają w ponurą krainę mrocznych uczuć "Kalkwerku". A jednak, mimo skomplikowanej siatki ("O! gdzie miłość stawia siatki, Nie figlujcie moje dziatki!") aluzji i pastiszowych odniesień, spektakl pozostaje klarowny i przejmujący również dla tych, którzy nie są w stanie rozszyfrować metateatralnych zabaw.
Są jeszcze aktorzy, grają jak najlepsza orkiestra. Nikomu nie zdarzają się fałsze, wszyscy za to mają wspaniałe solówki. A zadania, jakie Jarzyna stawia aktorom, są zaiste karkołomne. Odnaleźć siebie w stylach i epokach, pozostać wciąż Klarą, Anielą, Albinem. Gustawem. A jeśli już o Gustawie mowa, to gra go znakomicie Zbigniew Kaleta, ponoć w Starym Teatrze zatrudniany do ogonów. Trzeba jeszcze chwalić pod niebiosa piękne kostiumy Magdaleny Maciejewskiej (zrobiła też z Jarzyną "Historię" Gombrowicza dla Teatru Telewizji) i wspaniałą konsultację językową Zbigniewa Zapasiewicza oraz ruchową Małgorzaty Jóźwiak.
ZABIĆ, ABY OCALIĆ
"Magnetyzmowi" można postawić jeden zarzut. W paradzie stylów, defiladzie teatralnych metod i amfiladzie literackich mód reżyser wykorzystał właściwie wszystkie teatralne możliwości, wycisnął teatr jak gąbkę, ofiarowując publiczności kąpiel w fontannie łez, połączonych sił śmiechu, grozy i wzruszenia. W pogoni za teatralnym efektem reżyser wypisał swoje pióro do końca, powiedział wszystko, co miał do powiedzenia, nie zakrył przed widzami żadnych obszarów teatralnego świata, tajemnicy. Ale ten zarzut także można odeprzeć: spektakl jest przecież zmaganiem z fantastycznym i groźnym jak zombi tekstem. Dekonstrukcyjna walka z nim, ciężkie zmaganie musi być doprowadzone do końca. Tylko tak można dowieść nieograniczonej żywotności tematu, który poruszył Fredro, tylko tak można uniknąć złapania się w siatki i pułapki dramatu, którego wiele liter umarło na zawsze. Zabić, aby ocalić, to prawdziwe zabiegi antywampiryczne, jak wbijanie osinowego kołka.
Niektórzy już mają za złe Jarzynie, że wszystko czego się tknie, zmienia w złoto. Bać się o tego reżysera jest teraz w modzie: "Taki młodziutki, a już wszystko osiągnął, co będzie dalej? Pewnie się stoczy, zmanieruje, zacznie powielać sam siebie...". Z drugiej strony, w modzie jest także zarzucać reżyserowi powierzchowność w czytaniu i interpretowaniu tekstów: że efekciarski, że nie sięga po głębokie znaczenia, że unika miejsc mrocznych i z wdziękiem omijają, robiąc w zamian szpagat i trzy potrójne salta w tył. Drugi zarzut nie da się, niestety, na pohybel zatroskanym, zastosować w przypadku "Magnetyzmu serca". O talent Jarzyny oczywiście trzeba się bać i troszczyć, jak o każdą rzecz niezwykłą, o niejasnym pochodzeniu i nieznanym kierunku rozwoju, ale sam artysta na razie nie daje żadnych powodów do obaw. Sił zarodnych w nim moc. Sił życiowych i umiejętności teatralnych ocean. Chęci i wiedzy o tym, co robić, jak robić i czego się chce, jeszcze więcej. Jarzyna nie zdradza też skłonności do gwiazdorstwa. Jest wielkim marzycielem teatru. Zamiast protekcjonalnie wyrażać obawy, wolę czekać na dalsze magnetyczne wzbudzenia, nowocześnie zwane indukcjami.