Artykuły

Ja się tu nie nudzę

To, co w reżyserii jest sztuką, co jest zna­mieniem talentu, ciekawością nowego spoj­rzenia, ujawnia swoje "zbieżności niedysk­retne, demaskujące ukrytą tendencję" (Gomb­rowicz) z voyeuryzmem. Fascynujące jest to, co udało się podglądnąć Grzegorzowi Jarzy­nie w masce Sylwii Torsch. Podpatrzeć Fre­drę. Podglądnąć, czym w oku Fredry było to "jedno dopołudnie" we dworze pani Dobrójskiej "o milę od Lublina". Podsłuchać niena­ganną dykcję przedniojęzykowego "ł".

Wobec całej tradycji "Ślubów panieńskich" Jarzyna postępuje jak Fryderyk z "Pornogra­fii", odwiedzający dwór w Powórnej. Niena­ganne maniery: pięć aktów po kolei i tylko jedno słowo spoza Fredry: "soli!", dalekie echo "proszę o syr" z kolacji u wuja Kons­tantego w Bolimowie. Ale za tą dyscypliną pozorów: "Nic, tylko moja, żerująca na nich pornografia!". Ta "pornografia" pozwoliła Jarzynie teatralnie usłyszeć "stłumiony dyso­nans", który już słyszał uchem filologa pro­fesor Pigoń: "zadźwięknął on spod tak niefra­sobliwie wesołych igraszek, jakie składają się na akcję "Ślubów panieńskich", ale autor nało­żył nań tłumik".

Pod biegłością i perfekcją Jarzyny (który jak Fredro, jak każdy prawdziwy artysta, ma pasję architektury dzieła) słyszymy "niespo­dziany, tłumiony lub stonowany, niemniej wyraźny szloch cierpienia czy jęk smutku" (Pigoń). Fredro podejrzany przez Sylwię Torsch jest "niespodzianie" Fredrą z "nagra­nej" w Beńkowej Wiszni "Ostatniej taśmy Krappa, czyli Zapisków starucha", precyzyj­nie zrekonstruowanych przez Pigonia. Ten "szloch cierpienia" spokrewnią Fredrę z in­nym wyobcowanym ziemianinem Witoldem Gombrowiczem, odwiedzającym ziemiań­skie dwory w Bolimowie, Powórnej czy pen­sjonat Wojtysów w Zakopanem. Wystarczy przyłożyć szkło powiększające do fragmen­tów "Ślubów panieńskich", żeby w postaci Radosta zobaczyć Leona z "Kosmosu":

- Nic, nic, nic, nic, nic, nic - odparł i uśmiechnął się błogo.

- Co pana tak cieszy?

- Co? Nic! Właśnie to: nic! He, kalambur, proszę, hm... Cieszy mnie "nic", uważa dobrodziejuchna, czcigodny kompan i birbant i dorożka, bo "nic" to jest właśnie to coś, co się robi przez całe życie. Człowiekuś stoi, siedzi, mówi, pisze... i nic. Człowiekuś kupuje, sprzedaje, żeni się, nie żeni się - i nic. Człek siedzium na pniusium - i nic. Wo­da sodowa.

Miał rację Jerzy Stempowski w swoim niedoścignionym studium o Panu Jowialskim: rzecz "polega na pewnej, nieznacznie większej niż u pozostałej szlachty, intensyw­ności tej myśli, na odrobinę tylko większym uporze jej i konsekwencji, na niedostrzegal­nej prawie na pierwszy rzut oka jej egzalta­cji". Gombrowicz będzie ostatnim z kuzy­nów Fredry, czerpiącym dwuznaczną przyjem­ność z "nudów, w które wieś obfita". Obaj też pozostają dla nas wzorem "ustawienia głosu" polszczyzny i rewelacją energii języka.

Pokrewieństwo Fredry z Gombrowiczem! mimowiednie odsłonięte przez twórczy voyeuryzm Sylwii Torsch ma swoje źródło w tym połączeniu lekkości i wirtuozerii z głębokim pesymizmem.

Czym jest "intryga" tego jednego ziemiań­skiego "dopołudnia" w oku Fredry; czym jest to, co "stawia siatki", co "ustala", że Klara "sprze­czna z układu", "w ciągłym przymusie", "prze­nikającym na wskroś, dyktującym najbardziej osobiste uczucie" (Gombrowicz), że Aniela "dobra, ale uprzedzona", gdzie jedynie Albin, którego "nocne minuty - łzami przeliczone", wystawiony na pośmiewisko jak "Gilles" Watteau, ma w sobie coś własnego, autentycznego, a mag­netyzm trzpiotowatego Gucia jest tylko "wybie­giem" draśniętej miłości własnej: "Romans uło­żę [...]. Tak... Wzbudzę czucie - miłości obra­zem / Zwrócę ku sobie i ustalę razem".

"To tak w kółko każdy zawsze. To tak zaw­sze". Nie, to nie "Iwona", to Fredro: "Jak było, tak jest na tym świecie: ani gorzej, ani lepiej. Ruch tylko, zmiana kształtów" (Zapiski starucha).

"Ja się tu nie znudzę" - mówi na koniec "Magnetyzmu serca" Radost. I nie nudzi się Syl­wia Torsch. Anielę i Klarę widzimy w zie­miańskiej bawialni, jak z ekskluzywnego "In­terioru" rocznik 1833, a później w secesyj­nym Krakowie "w ciemnych wygódkach ro­dzicielskich domów. / Rozmyślające o związku płci z duszą" (Miłosz, "Piękne czasy"). Nie­omylnie rozpoznamy je, w przywracającej w mgnieniu oka - kod lat 60. - muzyce Bee Gees, przeplecionej z lubelskim folklorem Anny Malec (pamiętają ją kolekcjonerzy płyt polskiego jazzu z lat 70.) i sklejankami lat 90.

Horst Leszczuk ma świetny słuch na kody pop-kultury; na konwencje tego autentyczne­go tym razem socjalnego realizmu; na precy­zję trafnego szczegółu. Podróż w czasie "Magnetyzmu serca" wydrąża go z substancji. Zostaje tylko ruch, wysnuty z nudy ziemiań­skiego dworu i z powrotem w wirtualnej nu­dzie wideo zastygający. Sylwia Torsch, z in­tuicją najgłębszego przekonania Fredry, "okazuje", z olśniewającą inwencją, "ruch tylko, zmianę kształtów".

Trzeba voyeura, który "przeciw tym nu­dom" odnajdzie swój punkt widzenia, aby­śmy, jak Fredro, jak Leon z Kosmosu, potra­fili bawić się tym, co "tu się okazuje" i w sytuacjach zamkniętych odnaleźli zmysł poezji. Za wirtuozerią, inwencją teatralną Grzegorza Jarzyny zaczynają rysować się regiony jego indywidualnego talentu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji