Serduszko puka w rytmie techno
- Choć mała zabawimy się - woła chłopak, przekrzykując ogłuszającą muzykę techno. Powyginana sylwetka panny zbliża się do niego w stroboskopowych światłach, bez oporu poddaje się jego rytmowi. Ich miłość jest szybka niczym ręka didżeja miksującego płyty i tabletka extasy, pozwalająca utrzymać się w formie. Neonowy świat wciąga, daje kopa i szansę na zupełnie odmienną scenerię miłości niż jeszcze przed kilku laty.
Bo miłość - jak wynika z warszawskiego "Magnetyzmu serca", opartego na "Ślubach panieńskich" Aleksandra Fredry - od wieków jest taką samą grą między dwojgiem ludzi, prowadzoną w rytm wciąż tak samo pikającego serca. Zmieniają się tylko czasy, mody, obyczajowość. Reżyserujący przedstawienie Grzegorz Jarzyna, ukrywający się tym razem pod pseudonimem Sylwia Torsh, pokazał ją przez różne teatralne konwencje.
Pierwsze sceny "Magnetyzmu serca" dzieją się w klasycznym, XIX-wiecznym dworku, do którego przybywa znudzony młodzian (Zbigniew Kaleta), by na prośbę wuja Radosta (Witold Dębicki) ustatkować się i ożenić. I wszystko szłoby po jego myśli, gdyby nie śluby panien Klary i Anieli (Magdalena Cielecka i Maja Ostaszewska). To znane wszystkim zawiązanie komediowej intrygi reżyser pokazał na wzór tracącego myszką teatru sprzed stulecia.
Oczywiście nie omieszkał trochę sobie z niego podrwić, każąc aktorom używać przedniojęzyczkowego "ł".
Nie jest to jednak do końca tylko zabawa, gdyż od czasu do czasu gaśnie światło, a stający w reflektorze punktowym aktor wygłasza całkiem serio jedną z mądrości życiowych Fredry, która tak podana może zainteresować. Jednak refleksje musimy zostawić na kiedy indziej, gdyż spektakl mknie do przodu, coraz bardziej oddalając się od stereotypu wystawiania sztuk hrabiego.
Dzięki drobnym acz sugestywnym przeróbkom wnętrza, przenosimy się w czasy międzywojenne, kiedy to już schematy miłości zaczerpnięte z romansów przeradzają się w uczucie bardziej zmysłowe. Inaczej miłość wygląda w latach 50., a inaczej trzydzieści lat później, kiedy to miłość rozwijała się w rytm przebojów dyskotekowych, by niebawem zmienić się w industrialne szaleństwo epoki techno. I choć reżyser trochę momentami przesadzał choćby z choreograficzną brawurą, to dawno nie widziałam tak świetnie zagranego przedstawienia. Wszyscy bez wyjątku aktorzy z jednej strony tworzą tu sugestywne, wyraziste postacie, a z drugiej dystansują się do nich z właściwą naszym czasom ironią, która na pewno spodobałaby się poczciwemu, posiadającemu przecież duże poczucie humoru Fredrze.