Artykuły

Zemsta nietoperza

Niektórzy, słysząc o przygotowa­niach Teatru Wielkiego do "Zemsty nietoperza", mieli dyrekcji za złe wybór pozycji. Były obawy, czy nie ucierpi na tym ranga "poważ­nego teatru operowego", z drugiej zaś strony - czy operowi śpiewacy potra­fią nawiązać kontakt z lekką muzą. Pierwsza z obaw nie wytrzymuje konfrontacji z praktyką innych teatrów operowych, które klasyczną operetką nie gardzą. "Zemstą nietoperza" np., zajmował się taki reformator teatru jak Max Reinhardt, na gruncie pol­skim zaś Aleksander Zelwerowicz. Jeśli chodzi o łódzki Teatr Wielki, się­gnięcie po ten typ repertuaru jest tym bardziej celowe, że otwiera drzwi na widownię tym spośród potencjal­nych widzów, którzy na pójście "na operę" nie mogą się zdecydować. Pierwsza wizyta z cała pewnością wejdzie niektórym w nałóg.

Istotniejszą była druga z obaw - czy zespół operowy potrafi zejść z koturnów, grać lekko, komediowo. Tu bowiem, bardziej niż gdzie indziej, o powodzeniu decyduje nie tylko piękny głos, ale i skala środków aktorskich. "Zemsta nietoperza", na­pisana przez Straussa-syna do libretta Haffnera i Genee w roku 1873, jest typową komedią omyłek, wywodzącą swój rodowód dramaturgiczny gdzieś z komedii rzymskiej. Chwyt stary, ale jary... Falke, wystawiony niegdyś na dudka przez swego przyjaciela Ei­sensteina, postanawia się zemścić i tak aranżuje sytuację, aby na jed­nym balu znaleźli się Eisenstein i incognito - jego żona Rozalinda. Komediowy wątek komplikuje się - na bal trafia także pokojówka Eisen­steina, ten zaś zaleca się jednocześnie do pokojówki i do... własnej żony. W grę wchodzi jeszcze kilka innych qui pro quo - na balu Eisenstein poznaje również dyrektora więzienia, pod którego opieką powinien z wyro­ku sądu przebywać, oraz, już później, w więzieniu, amanta swej żony, który siedzi w celi jako... Eisenstein. Itd., itp. Uroku temu wszystkiemu dodaje przekład pióra Tuwima, który posta­rał się o wdzięczne dialogi, wyostrzył ich dowcip.

Nie powiem, aby obawy rozchwiały, się od pierwszego aktu. Już w tekście jest on przydługą nieco ekspozycją, w której zadzierzgują się wątki, w któ­rej poznajemy bohaterów. Nic się tu specjalnego nie dzieje, ale przecież nie z winy aktorów. Akt drugi, bar­dziej zwarty, nasycony zabawą, chwy­ta widzów już "białym" (od kostiu­mów) walcem. Wszystko toczy się wartko, sytuacje są skondensowane. Reżyser i inscenizator Danuta Baduszkowa, odsłania swoje atuty, bezbłęd­nie prowadzi aktorów. Romuald Spy­chalski daje się poznać od swej naj­lepszej strony, śpiewa lekko, jakby bez wysiłku, co pozwala mu się skon­centrować na zadaniach aktorskich. Pełen temperamentu, ruchliwy, cza­sem wręcz żywiołowy, umie nawiązać kontakt z partnerami i jest bez wąt­pienia duszą przedstawienia. Rolę po­kojówki Adeli grają w równoległych obsadach Delfina Ambroziak i Izabella Nawe. Wypada się cieszyć, że nie­zrównana pani Delfina znalazła godną siebie konkurentkę. I. Nawe, rów­nie chyba ciekawa głosowo, ma mniej doświadczenia scenicznego, choć jak na drugą swą dużą rolę radzi sobie bardzo dobrze. Rozalindę grają Irena Jurkiewicz i występująca gościnnie Krystyna Nyc-Wronko. Znów ciekawe, na wysokim poziomie role.

Panowie, to Książe - Krzysztof Hartwig, z pięknym, skupionym gło­sem, grający zblazowanego młodzieńca oraz Roman Werliński o głosie mniejszym, za to równie ciekawym w pro­pozycji aktorskiej, grający Księcia z zacięciem charakterystycznym, bar­dziej jako zasuszonego safandułę. Partię zwariowanego tenora Alfreda śpiewa z wyczuciem komediowym Ta­deusz Kopacki, a także Henryk Kło­siński, któremu przy całym uznaniu dla głosu postawiłbym zarzut lekkie­go niedopracowania dykcyjnego, co razi szczególnie w partiach dialogo­wych. W pozostałych rolach wystąpili Stanisław Heimberger (Falke), może ustawiony nadto serio w tej komedii, Zbigniew Studler (dyrektor więzienia), Tadeusz Gawroński (zabawny szczegól­nie w I akcie adwokat), Ryszard Nowaliński, Joanna Niesiołowska, Danuta Pruska i Elżbieta Jeżewska. Osobne, bardzo ciepłe słowa należą się Anto­niemu Majakowi, który z brawurą, nieomylnym wyczuciem komediowym zagrał Strażnika. Toż to majstersztyk, kapitalna rola, z którą świetny pan Antoni wchodzi w 40-lecie, jeśli się nie mylę, swej pracy twórczej. Przy okazji gratulacje! W równoległej ob­sadzie Strażnika gra występujący go­ścinnie Stanisław Kamiński.

Tyle o solistach. A przecież trzeba wspomnieć o głównych autorach suk­cesu - Danucie Baduszkowej, która nadała przedstawieniu komediowy rytm, rozruszała chór nienagannie przygotowany przez Mieczysława Rymarczyka i Mariana Toronia, tak iż chwilami nie odróżnia się go od baletu, o kierowniku muzycznym przedstawienia, Józefie Klimanku, który prowadzi orkiestrę płynnie, z dużym wyczuciem praw sceny. Drobne asynchronizacje ze sceną kładę na karb tremy premierowej solistów. Bardzo ładne układy baletowe, czyste w rysunku i dynamiczne (wszystkie walce, doskonały czardasz), zapropo­nował Witold Borkowski. Chwilami może, o co szczególnie łatwo przy ta­kich tłumach na scenie, corps de ballet uchybiał precyzji, ale to dotrze się sądzę, na kolejnych przedstawie­niach. W atmosferę spektaklu wczuł się dobrze scenograf i autor kostiu­mów Stanisław Bąkowski projektując ażurowe jak w pierwszym i trzecim akcie, funkcjonalne, co szczególnie daje się odczuć w akcie trzecim, de­koracje.

Jednym słowem, przedstawienie bar­dzo dobre, wesołe, grane z wdziękiem i ze smakiem. Jedyny poważny za­rzut, to ten, że zbyt długie, bo 3,5-godzinne. Wniosek - trzeba z niego coś ująć. Ale co, nie wiem. Wszystkiego byłoby mi żal. Niech się inscenizator martwi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji