Artykuły

Krzysztof Orzechowski: Nie jesteśmy spróchniałą fregatą

Z wielkim zainteresowaniem, a często ze zdumieniem czytam kolejne wywiady i wypowiedzi o krakowskiej kulturze publikowane w "Dzienniku Polskim". Proponuję zdjąć z tej dyskusji przymiotnik "krakowska". Rzecz nie dotyczy bowiem tylko problemów naszego miasta czy regionu, ale całego kraju - pisze Krzysztof Orzechowski, dyrektor Teatru im. Słowackiego w Krakowie.

Bo niby diagnoza jest słuszna - źle się dzieje i trzeba wszystko zmienić: finansowanie, zarządzanie, organizację, planowanie, kryteria oceny itd. Ale jak to zmienić? Przedstawiciele władz samorządowych widzą szansę w eksperckim artystycznym audycie instytucji kultury - najwyraźniej nieświadomi, że takie próby były wielokrotnie podejmowane i nigdy nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, bo przy ocenie dzieła sztuki (szczególnie współczesnej) nie istnieją inne kryteria, poza subiektywnymi. Młodzi twórcy domagają się pełnego zrównania teatrów prywatnych z instytucjonalnymi, nie zwracając jednak uwagi, że wówczas teatry prywatne przestałyby być... prywatne. Bardziej zapalczywi sugerują, żeby pozbyć się starych, leniwych wałkoni i obsadzić placówki kultury młodymi, prężnymi szefami. Ta ostatnia opinia nie zasługuje na komentarz.

Kultura wolnego rynku czy wolny rynek kultury?

Proponuję zdjąć z tej dyskusji przymiotnik "krakowska". Rzecz nie dotyczy bowiem tylko problemów naszego miasta czy regionu, ale całego kraju: niedookreślenia pojęcia "misja" w zderzeniu z wolnym rynkiem, niedoceniania działań twórczych dla rozwoju wyobraźni i dla abstrakcyjnego myślenia młodych ludzi. Nasze teatry, muzyka czy plastyka osiągają co prawda międzynarodowe sukcesy, ale mnie, znacznie bardziej niż spektakularne osiągnięcia, interesuje odpowiedź na pytanie: co po nas zostanie? Dzisiejszy teatr nie gra już w niedziele i święta, jak mówiono dawniej, ale "realizuje zadania przemysłu czasu wolnego". Do określenia "kultura" dodaje się teraz słowo "przemysł" i w ten sposób powstają "przemysły kulturowe". Nie będę snuć katastroficznych wizji wymóżdżonego społeczeństwa przyszłości, edukowanego "przemysłowo" przy pomocy takiej nowomowy. Chcę powiedzieć, że prawie wszystkie nieszczęścia, utrudniające sensowne działania w sferze kultury, na które zwracają uwagę krakowscy dyskutanci - i galopująca komercjalizacja sztuki, i planowanie zadaniowe, i nadmierna biurokracja sprawozdawcza, i gąszcz bezsensownych, często sprzecznych przepisów, i zamiary standaryzacji działalności artystycznej - wynikają z koncepcji wolnorynkowych. A kultura nie chce się temu poddać. Z natury jest bowiem nieopłacalna i nieobliczalna. Pisze o tym pięknie i wyczerpująco Krystian Lupa ("Dziennik Polski", nr 68).

Krakowski "syndrom A-B"

Będę bronił Krakowa. To nieprawda, że jesteśmy spróchniałą fregatą tonącą w morzu kulturalnych wzlotów. Nie stanowimy wyjątku, jesteśmy częścią całości. W Krakowie (i w Małopolsce) są teatry na wysokim poziomie, prezentujące bardzo zróżnicowany repertuar, w których każdy - niezależnie od upodobań i wieku - może znaleźć coś dla siebie. I znajduje, o czym świadczą tłumy publiczności. Tradycyjnie na wysokim poziomie jest muzyka, dobrze mają się też sztuki piękne. Są prężne muzea. Niektórym spośród tak licznych (niestety!) festiwali udało się zyskać wysoką renomę, daleko wykraczającą poza Kraków.

Od kilkunastu lat działa Salon Poezji, swoisty fenomen, powszechnie znany i uznany. Powstają wspaniałe nowe obiekty służące sztuce i kulturze - w tej dziedzinie znajdujemy się w krajowej czołówce. Nie mamy się czego wstydzić - raczej jest to powód do dumy. Mamy świetny potencjał, który potrafimy wykorzystywać. Często z najwyższym wysiłkiem i pomimo trudności.

Problemem Krakowa, zresztą głęboko zakorzenionym w historii, jest skłonność do krytykowania wszystkiego i wszystkich przez wszystkich. Jak mają szanować nas, skoro my nie szanujemy siebie? Jak chwalić, skoro my bez przerwy sobie przyganiamy? Malkontenctwo jest jak zaraza. Przechodzi z pokolenia na pokolenie. Nie potrafimy budować pozytywnej atmosfery wokół dokonań krakowskich artystów i animatorów kultury. W Krakowie trudno jest np. namówić kogokolwiek z osób oficjalnych, by zechciał uczestniczyć w ważnych artystycznych wydarzeniach.

Drugim problemem Krakowa i Małopolski są pieniądze. Nasze władze nie rozpieszczają ani artystów, ani swoich instytucji. Pod względem finansowym jest u nas gorzej niż w wielu innych miastach, stąd częsta emigracja twórców lub trudności z pozyskaniem tych najlepszych. Choć może nie tyle chodzi o brak środków, ale o wadliwe rozdawnictwo - przeznaczanie wielkich kwot na spektakularne wydarzenia festiwalowe, albo stosowanie zasady każdemu po troszkę, bo przecież wszyscy się znamy. Ja to nazywam "syndromem A-B".

Nie potrafimy cieszyć się z pięknych obiektów, które powstają w naszym mieście. I chwalić się nimi. Budujemy Centrum Kongresowe, halę sportową w Czyżynach i Cricotekę. W przygotowaniu jest Filharmonia. Powstała Opera, MOCAK, zrewitali- zowano Fabrykę Schindlera, wybudowano Muzeum Lotnictwa i Muzeum Armii Krajowej, zagospodarowano podziemia Rynku Głównego, stworzono nowoczesną galerię w Sukiennicach i nowe przestrzenie wystawiennicze w gmachu Muzeum Narodowego. Wybudowano MOS, odnoszący sukcesy w światowych rankingach architektonicznych. Narodzinom każdej z wymienionych inwestycji towarzyszyła fala krytyki. Dobrym przykładem jest właśnie Małopolski Ogród Sztuki, który mógłby być dowodem nowoczesnego myślenia o kulturze w... konserwatywnym Krakowie, a tymczasem z różnych stron słychać wrogie pomruki. Dyrektor Bartosz Szydłowski mówi w wywiadzie ("Dziennik Polski", nr 57), że obiekt ten, który powstał za publiczne pieniądze, powinien służyć innym krakowskim instytucjom, jak można wnioskować z jego słów - nieodpłatnie - a jest wynajmowany za "gigantyczne pieniądze". To nieprawda. Po pierwsze - zgodnie z prawem europejskim przy eksploatacji obiektów powstałych ze środków unijnych (takich jak MOS), trzeba kierować się zasadą non profit, a komercyjny wynajem musi być absolutnym wyjątkiem, nie powinien też kolidować z założonym i przyjętym programem działania. Po drugie - wybudować a eksploatować - to dwie różne sprawy. Koszt utrzymania MOS-u jest stosunkowo wysoki i został rozpisany na godziny użytkowania. Rezygnacja z tych opłat oznaczałaby darowiznę na rzecz innej, korzystającej z tej placówki instytucji, a tego robić nie wolno. Podejrzewam jednak, że dyrektorowi Szydłowskiemu nie chodziło o prowadzoną przez niego Łaźnię Nową, ale o festiwal "Boska Komedia". Jak większość poważnych krakowskich festiwali jest on dotowany i przez ministerstwo, i przez gminę, i przez prywatnych sponsorów. Dlaczego ma być wspomagany również z kasy Małopolski, która z ogromnym wysiłkiem utrzymuje własne, tak liczne instytucje kultury? Z powodu solidaryzmu i tak potrzebnej nam wszystkim synergii? Hasło tyleż piękne, co demagogiczne.

Choroba zwana "festiwalomanią"

Nie jestem zwolennikiem mnożenia festiwali. Jest ich w Krakowie (głównie teatralnych, muzycznych i filmowych) bardzo wiele. Niektóre z nich stały się komercyjnymi imprezami dla elit, co nijak ma się do powinności misyjnych krakowskiej kultury. Gdyby zliczyć wszystkie dotacje, jakie krakowskie festiwale otrzymują od różnych darczyńców - publicznych i prywatnych - okazałoby się, że jest to "fura kasy". Właściwie podzielona, skutecznie ograniczyłaby biedę naszych instytucji. Pozwoliłaby nie tylko rozkoszować się jednorazowymi eventami. Dałaby też dodatkowo możliwość angażowania twórców tych wydarzeń do pracy z naszymi artystami i naszymi zespołami, co zwiększyłoby atrakcyjność programów krakowskich placówek kultury, a także stworzyłoby artystom lepsze warunki bytowe (porównywalne z resztą Polski), by nie uciekali nam za chlebem i ciekawszą pracą. Tak sobie, w skrócie, wyobrażam stymulowanie rozwoju kultury w naszym mieście, bez uciekania się do jednorazowych fajerwerków. Co oczywiście nie oznacza, że postuluję likwidację wszystkich festiwali. Broń Boże! Chodzi mi tylko o zdecydowaną i przemyślaną selekcję.

W dziedzinie "festiwalomanii" nie jesteśmy zresztą w Polsce wyjątkiem. Czegoś podobnego nie ma na całym świecie! Nie tylko metropolie, ale i małe miasteczka szczycą się posiadaniem co najmniej jednego festiwalu. Wystarczy spojrzeć na kilkudziesięciostronicową listę rokrocznie przyznawanych ministerialnych dotacji na organizację tychże, żeby zorientować się, w jakiej paranoi żyjemy. Geneza zjawiska "festiwalomanii" sięga jeszcze komuny. Wiąże się z biedą i niedowartościowaniem. Jeśli w tamtych czasach ktoś chciał wznieść się ponad lokalną mizerię, musiał wymyślić i zorganizować festiwal. Potem dorabiano ideologię: że "okno na świat", że obowiązek wobec miejscowej tradycji lub wyjątkowej publiczności. Magiczne słowo "festiwal" stanowiło klucz do lokalnej, a często i do centralnej kasy, sytuowało organizatora powyżej prowincjonalnej codzienności. Mentalny spadek po tamtych czasach pozostał niestety do dzisiaj. Proszę pokazać mi drugi kraj, w którym organizowano by tak ogromną liczbę festiwali, często o podobnych programach i nierzadko konkurujących ze sobą. Albo spektakle teatralne, które, niezależnie od miejsca powstania, przemierzałyby Polskę, pokazywane prawie wyłącznie na wszystkich możliwych festiwalach i nagradzane przez zadziwiająco zgodne w ocenach gremia jurorów. Dzisiejsza Europa jest otwarta. Nie jesteśmy kulturalnym "zadupiem" czy odizolowanym "grajdołkiem". Nie zgadzam się z poglądem, że festiwale są dla Krakowa ważne, bo pokazują prowincjonalnej "konserwie", jak powinno się robić nowoczesną sztukę. W ten kompleks nie dam się wpuścić!

Konserwatyzm programowy

Przyszło mi do głowy, że skoro tak wielu (głównie młodych) krzykaczy obrzuca Kraków epitetami tradycjonalizmu, prowincjonalizmu, konserwy, wstecznictwa, zacofania i kołtuństwa - to może nie warto z nimi walczyć? Spróbujmy z inwektyw uczynić walor: niech kultura w naszym mieście opiera się na uznanych autorytetach i sprawdzonej hierarchii wartości. W dobie coraz większych fiksacji nowoczesnej sztuki - dlaczego nie?! Ogłośmy taki program, przestańmy przekonywać i udowadniać, że jesteśmy awangardowi.

Co Pan na to, Panie Prezydencie? Już widzę te tłumy przyjeżdżające do Krakowa w poszukiwaniu sprawdzonych i komunikatywnych dokonań artystycznych. A wpływy z turystyki kulturalnej też chyba nie są do pogardzenia?

**

KRZYSZTOF ORZECHOWSKI, aktor, reżyser, pedagog, dyrektor naczelny i artystyczny Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, wykładowca Akademii Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji