Diabły z Loudun
NARESZCIE! To słowo wyskakuje jak przysłowiowy diabeł z tabakierki, gdy się mówi lub pisze o polskiej premierze "Diabłów z Loudun". Dzieło jest bowiem znane w całym niemal cywilizowanym świecie z wyjątkiem rodzinnego kraju kompozytora. Za parę dni mija sześć lat od jego prapremiery w Hamburgu, po której nastąpiło 13 innych zagranicznych premier. Żadna opera polska nie zrobiła takiej kariery. Więcej wykonań za granicą miała jedynie "Halka", ale lansowanie Moniuszki na międzynarodowym rynku muzycznym kosztowało nas wiele wysiłków i trwało bardzo wiele lat. Pendereckiego nikt nie lansował, Opera Hamburska sama zwróciła się do niego z zamówieniem opery, a za nią w kolejce stała już Opera Wirtemberska w Stuttgarcie, która wystawiła "Diabły" dwa dni później. W ciągu niespełna dwóch miesięcy odbyło się pięć dalszych premier - w Stanach Zjednoczonych, RFN, Austrii i Francji. Po nich posypały się następne, dzieło Pendereckiego nagrano na płyty, sfilmowano, opisano i zanalizowano. Nie obyło się bez ostrych krytyk, wypowiadanych przez poważne autorytety, i bez skandalu, wywołanego premierą stuttgarską, której realizatorzy pokazali m. in. bohatera opery, Księdza Grandier, kąpiącego się z kochanką we wspólnej wannie i zakonnice obnażające się z habitów w scenie opętania. Ostrze ataków za to obróciło się przeciwko kompozytorowi, którego pomówiono o antyreligijność i amoralność, zapominając o tym, iż onże skomponował przedtem "Pasję" według Ewangelii św. Łukasza. Chociaż potem napisał cały szereg dzieł opartych na motywach religijnych, jak "Jutrznia", "Pieśń nad pieśniami" i "Magnificat", rzekoma pornografia przylgnęła do "Diabłów", wzmagając jeszcze bardziej i tak już duże zaciekawienie operą.
Przypisywanie dziełom sztuki cech, jakich nie posiadają prowadzi zwykle do nieporozumień i rozczarowań. Osoby, które po warszawskiej premierze "Diabłów z Loudun" spodziewały się obyczajowego skandalu - spotkał zawód. Kazimierz Dejmek nie pokazał na scenie ani nagich zakonnic, ani wypędzania diabła z brzucha Matki Joanny przy pomocy lewatywy. Poszukiwacze tego rodzaju sensacji tłumaczą to sobie zapewne pruderią reżysera albo ingerencją władz kościelnych. Obie interpretacje są fałszywe, Kazimierz Dejmek miał bowiem pełną swobodę w kształtowaniu swojej inscenizacji. Wybrał hieratyczną powagę i spokój zamiast błyskotliwych efektów i taniej pikanterii, i był to chyba wybór słuszny w odniesieniu do polskiej prapremiery dzieła Pendereckiego. Nie dlatego, że uwypuklenie tamtej strony dramatu mogłoby drażnić, lecz dlatego, że tamta strona jest mniej ważna.
Konflikt Księdza Grandier z władzą, jego osamotnienie i męczeńska śmierć na stosie to sprawy znacznie ważniejsze niż jego życie erotyczne. Interpretacja Dejmka zgodna jest z założeniem kompozytora, który - jak zapewnia Ludwik Erhardt w nowo wydanej książce o Pendereckim - traktuje Księdza Grandier jako postać symboliczną, przypominającą poniekąd Chrystusa, z którym łączy go podobny los. Znieważanie prawdy, miażdżenie jednostki przez machinę władzy za pomocą nietolerancji i nieprawości, morderstwo polityczne dokonywane w majestacie oficjalnego prawa - wszystko to mogłoby się odbywać w dowolnym kostiumie" - pisze Erhardt.
Warszawscy inscenizatorzy podjęli ów najważniejszy wątek dramatu, czyniąc z Księdza Grandier więcej niż bohatera przez końcową apoteozę, polegającą na wznoszeniu się w górę jego męczeńskiego stosu, pośród dymów przypominających obłoki. Temu samemu celowi ideowemu służy piękna scenografia Andrzeja Majewskiego, w której - poza ruchomymi światłami - nic się nie zmienia. Ma to symboliczne znaczenie, oznacza bowiem, że nie akcja sceniczna jest tutaj najważniejsza, lecz wewnętrzne przeżycia postaci dramatu. Niewiele jest oper o tak bogatej treści ideowo-psychologicznej. Zafascynowany świetną sztuką Whitinga, opartą na powieści Huxleya, Penderecki - zapewne w obawie aby jakiegoś istotnego ogniwa dramatu nie uronić - w wielu miejscach zrezygnował z umuzycznienia tekstu. Skomponował dramat muzyczny w dużej części recytowany, w którym muzyka zaledwie w paru miejscach wysuwa się na pierwszy plan.
Stwarza to szczególne trudności dla śpiewaków, nie posiadających na ogół umiejętności recytatorskich. Ale w warszawskim przedstawieniu tego niedostatku nie widać, m. in. dlatego, że do niektórych ról zaangażowano aktorów. Także i śpiewacy wybrnęli z tych trudności. Znakomita była pod tym względem - podobnie jak pod każdym innym - Krystyna Jamroz (Matka Joanna od Aniołów). Doskonała dykcja, ekspresyjna lecz nigdy nie przerysowana gra i zalety wokalne tej artystki złożyły się na kreację, której się nie zapomina. Bardzo przekonywająco zagrał i zaśpiewał nader trudną rolę Księdza Grandier Andrzej Hiolski, który kreował ją już w czasie hamburskiej prapremiery. Pełna obsada solistyczna "Diabłów" liczy 17 osób. Wszystkie stanęły na wysokości zadania, niektóre zaś - jak Urszula Trawińska - Moroz w roli młodej Philippe i Bernard Ładysz w roli Ojca Barre - stworzyli kreacje. Wspaniale brzmiał Chór Teatru Wielkiego, przygotowany przez Henryka Wojnarowskiego. Bardzo solidnie przygotowała swoją niewdzięczną partię Orkiestra. Całość prowadził sprawnie młody jeszcze ale doświadczony dyrygent Mieczysław Nowakowski. Wszystko to złożyło się na premierę bardzo udaną.