Diabły z Loudun
Operę Krzysztofa Pendereckiego oglądałem po raz pierwszy w Wiedniu w wykonaniu Wirtemberskiej Opery Państwowej ze Stuttgartu. Zapowiedź gościnnych spektakli "Diabłów z Loudun" wywołała wówczas ogromne zainteresowanie w kołach muzyczno-teatralnych i wśród szerokiego grona melomanów. Bo to i Penderecki - twórca lubiany i często w Wiedniu grywany, i znakomity teatr ze Stuttgartu, i wreszcie słynna inscenizacja, o której sam kompozytor wyraził się, iż jest najlepszą z najlepszych. Tym zapewne tłumaczyć należy fakt, że goście z RFN ograniczyli swoje występy raptem do trzykrotnej prezentacji opery polskiego kompozytora.
Galowa premiera rozpoczęła się - jak zwykle - w uroczystym nastroju, ale już po kilku sekwencjach wypowiedzianych przez wspaniałą Colette Lorand (Matka Joanna) doszło do nieprzyjemnych incydentów. Mniej więcej po kwadransie od rozpoczęcia spektaklu część publiczności - najwyraźniej urażona w swych religijnych uczuciach - poczęła opuszczać widownię. Tej nieoczekiwanej promenadzie towarzyszyło trzaskanie fotelami, wykrzykiwanie niecenzuralnych słów, a także ostentacyjne plucie na eleganckie dywany, z których słynie Opera Wiedeńska. Chwilowe zamieszanie na widowni nie przerwało jednak biegu spektaklu. Skupienie publiczności było zdumiewające.
Pierwszy akt przyjęto życzliwie, po drugim urządzono owację, a po zakończeniu przedstawienia publiczność nie chciała wprost opuścić teatru. Artystów wywoływano dziesiątki razy przed kurtynę. Nie ulegało wątpliwości, że "Diabły" już po pierwszej prezentacji zdobyły kapryśną i niezbyt gustującą we współczesnej muzyce wiedeńską publiczność.
Zachwyt mój był tak ogromny, że postanowiłem obejrzeć także dwa pozostałe spektakle. Ta potrójna wizyta w Operze Wiedeńskiej pozwoliła mi nie tylko dokładniej poznać konstrukcję dzieła (opartego na powieści Huxleya i dramacie Whitinga), prześledzić warstwę brzmieniową i sposób, w jaki kompozytor napisał partie wokalne, ale także umożliwiła drobiazgowe zanalizowanie pełnej finezji i rozmachu inscenizacji Gunthera Rennerta, sposobu odczytania partytury przez wrażliwego dyrygenta Janosa Kulkę, dokonania oceny wykonawców, łączących w sobie zarówno talenty wokalne, jak i aktorskie.
W kilka miesięcy później czekała mnie następna niespodzianka w postaci filmu Russela "Diabły". Podobieństwo tych dwóch inscenizacji było tak zdumiewające, że po wyjściu z kina długo zastanawiałem się: czy Russel przed realizacją filmu oglądał spektakl Rennerta, czy też Rennert znał wcześniej film Russela. A może w wyobraźni tych dwóch wybitnych twórców jednocześnie zrodził się podobny w barwie, tempie i dynamice pomysł odczytania i rozegrania dramatu, który naprawdę wydarzył się w 1634 roku w Loudun?
W międzyczasie "Diabły" Pendereckiego wystawione zostały w kilkunastu teatrach na świecie. Była to wystarczająca ilość konfrontacji dzieła z publicznością, aby można było mówić o pewnej tradycji w inscenizowaniu, śpiewaniu i dyrygowaniu. Do popularyzacji opery przyczyniła się także firma Philips, na płytach której ukazało się pełne nagranie w prapremierowej hamburskiej obsadzie, z udziałem Tatiany Troyanos, Andrzeja Hiolskiego i Bernarda Ładysza. "Diabły" w błyskawicznym tempie stały się dziełem modnym, a krytycy i muzykolodzy poczęli zaliczać je do najwybitniejszych i najpopularniejszych oper XX wieku.
Kiedy o "Diabłach z Loudun" głośno już było na świecie, tu i ówdzie poczęto zastanawiać się nad realizacją opery w kraju ojczystym kompozytora. Najpierw mówiono o Łodzi, ale wkrótce inicjatywę przygotowania polskiej prapremiery przejął Teatr Wielki w Warszawie. "Diabły" - nie bez racji - uznano za towar eksportowy, łakomy kąsek, któremu nie oprą się dyrektorzy wielkich festiwali i średnio zamożnych oper. Po wnikliwym zapoznaniu się z listą najznakomitszych reżyserów, scenografów i dyrygentów postanowiono trud przygotowania spektaklu złożyć w ręce Kazimierza Dejmka, Andrzeja Majewskiego i Andrzeja Markowskiego. Ten ostatni, wobec niezgodności terminów, szybko wycofał się, a jego miejsce przy pulpicie dyrygenckim zajął Mieczysław Nowakowski.
I wreszcie premiera. Na widowni międzynarodowa publiczność, która zjechała na Festiwal Teatru Narodów.
Akt pierwszy przyjęto grzecznościowymi oklaskami. W przerwie pewna grupa szczególnie wytrawnej publiczności, nie mogąc się oprzeć nudzie wiejącej ze sceny, wyszła z teatru. Ktoś na pożegnanie zapytał: "Jak pan mógł coś podobnego oglądać aż trzy razy. Trudno w to uwierzyć..."
Po drugim akcie reakcja była żywsza i serdeczniejsza, ale to już zasługa niezwykłej scenografii wielkiego malarza i wizjonera - Andrzeja Majewskiego. Podobnie rzecz się miała po zakończeniu przedstawienia. "Diabły" przyjęte zostały w Warszawie grzecznie, ale bez specjalnych zachwytów. Dlaczego? Stworzyli je przecież wybitni specjaliści, śpiewali bardzo dobrzy artyści...
Wydaje się, że przyczyna tego leży w odmiennym, niż oczekiwaliśmy, odczytaniu dzieła. Kazimierz Dejmek, chcąc ominąć lub zatuszować wszelkie drażliwe sytuacje, w jakie obfituje opowieść o Matce Joannie i Ojcu Grandier, wybrał - pozornie - bezpieczny model widowiska, skomponowanego na wzór staropolskich moralitetów, zaprezentowanych przed laty z dużym powodzeniem w Teatrze Narodowym. Ten sposób realizacji rozminął się jednak w znacznym stopniu z wizją Pendereckiego - kompozytora i librecisty.
Muzyka w "Diabłach" jest niezwykle subtelna, cienka w swej fakturze, momentami eteryczna. Penderecki często operuje pojedynczymi brzmieniami, czymś w rodzaju sygnałów muzycznych, zapowiadających obrazy, które za chwilę mają nastąpić. W związku z tym, w momentach, kiedy akcji scenicznej nie ma lub została ograniczona do minimum, automatycznie powstają dłużyzny, dziury, pęknięcia, których nie jest w stanie wypełnić nawet najpiękniejsza scenografia.
Rennert i Russel ukazali dramat człowieka poprzez wprowadzenie najjaskrawszych realistycznych obrązów. W słynnej scenie egzorcyzmów zakonnice zrzucają habity i nakrycia głów, napastują modlących się księży, próbują zedrzeć z nich sutanny. Wszystko to rozgrywa się w kościele, w obecności tłumów, które zjechały tu z najdalszych okolic. Prawdziwie wstrząsający przebieg ma także pierwsze spotkanie ojca Grandiera z młodą i niewinną dziewczyną Philippe, kończące się erotyczną sceną w konfesjonale. Stanowi to niezbędny pomost do rozegrania następnej sekwencji, w której brzemienna dziewczyna zostaje wyrzucona przez pozbawionego najmniejszych skrupułów księdza-kochanka. Inny zupełnie efekt wywołuje finał opery. Na krótko przed spaleniem na stosie przyodziany w pokutny wór, z połamanymi członkami, obnoszony zostaje po murach miasta, ku uciesze licznie zgromadzonych mieszkańców Loudun, tych samych ludzi, którzy jeszcze kilka dni wcześniej wielbili Grandiera jako swojego duszpasterza, mądrego polityka, krasomówcę, urodziwego mężczyznę. Zachwyty nad realistycznym przedstawieniem tych fragmentów nie wynikają bynajmniej z chęci oglądania obnażonych zakonnic i praktyk miłosnych w kościele, ani też z ciekawości poznania najskuteczniejszego sposobu łamania kości. Realizm tych scen jest - moim zdaniem - niezbędnym ogniwem w rozwoju dramatu, służy nakreśleniu sylwetek bohaterów, uzasadnieniu motywów ich postępowania i zmian, jakie dokonują się w ich psychikach.
W spektaklu Dejmka wszystko zostało złagodzone, zatarte, w wyniku czego znacznie zmniejszyła się czytelność fabuły. Bo jakiż sens ma ukazanie sceny egzorcyzmów, w trakcie której bohaterka klęczy w śnieżnobiałym habicie, a jej nieszczęsne towarzyszki siedzą spokojnie na pagórkach stylizowanego cmentarza, wpatrzone w egzemplarze partytur, które - nawiasem mówiąc - trzymają w rękach przez cały spektakl?
Ogromna to szkoda, że nasz wybitny reżyser stworzył inne dzieło, niż to, na które tak długo czekaliśmy.