Diabły w Warszawie
CZEKALIŚMY NA TĘ PREMIERĘ NIEMAL DOKŁADNIE SZEŚĆ LAT. Czas zresztą pracował na jej korzyść, bowiem od chwili, gdy 20 czerwca 1969 "Diabły z Loudun" weszły na afisz Opery w Hamburgu, do 8 czerwca 1975 kiedy odbyła się polska premiera w warszawskim Teatrze Wielkim, wokół opery Pendereckiego zdążyła już narosnąć legenda. Budowały ją ostre kontrowersje po nieudanym spektaklu hamburskim i - późniejszym o dwa dni - bardzo udanym przedstawieniu w Stuttgarcie, które niejako natychmiast rehabilitowało dzieło Pendereckiego, budowały wieści o sukcesach opery na dwu kontynentach - od Santa Fe po Londyn, znakomite nagranie płytowe Philipsa, wersja telewizyjna w RFN, wreszcie... kilkakrotne odkładanie, a potem i nagłe odwołanie (w grudniu 1974) polskiej prapremiery. Napięcie rosło, aby osiągnąć punkt kulminacyjny w momencie, gdy uniosła się kurtyna w Teatrze Wielkim i Krystyna Jamroz rozpoczęła pierwszy monolog - modlitwę matki Joanny.
Matka Joanna od Aniołów! Cóż to za wymarzona bohaterka dzisiejszego teatru czy filmu, w którym gwałtowność, histeria, seks, horror grają główne role... A historia męczeństwa księdza Grandier to przecież idealne zwierciadło do ukazania, w kostiumie i charakteryzacji, współczesnych, najbardziej haniebnych spraw: współczesnych polowań na czarownice, fałszywych procesów politycznych, usprawiedliwianych mordów, legalizowanej masakry. Loudun od Kalwarii, lecz także od Guerniki, Oświęcimia i Wietnamu dzieli tylko jeden krok, inna sceneria i kostium - napisał A. David Hogarth, jeden z krytyków oceniających operę.
Nic dziwnego, że temat eksploatowano już wielokrotnie. Sam Penderecki oparł napisane przez siebie libretto na znanym u nas dramacie Johna Whitinga "Demony", opartym z kolei na powieści Aldousa Huxleya "Diabły z Loudun". Co to były za diabły? Co to było za Loudun?
Loudun to niewielkie miasteczko francuskie, położone zaledwie o 60 mil od Luwru, w którym rządził Ludwik XIII i... kardynał Richelieu. Odległość była niewielka, nawet jak na pierwsza połowę XVII wieku; dwór, a zwłaszcza kardynał Richelieu trzymali więc rękę na pulsie wydarzeń w Loudun, kierowali nimi, jednak nie według zdrowego rozsądku, lecz w myśl racji stanu. Kardynał Richelieu nie wierzył w diabły, lecz wierzył, że do tego by pozbyć się niewygodnych ludzi każdy pretekst jest dobry. A pretekstu dostarczyła matka Joanna.
Mając 25 lat została w roku 1627 przełożoną klasztoru Urszulanek w Loudun. Niektóre źródła twierdza, że była bardzo ładna, inne, że była ułomna, wszystkie obwiniają ją o przebiegłość i fałsz, o kaprysy, o trudny charakter. Podobno ponad modlitwę przedkładała miejskie plotki, że zaś całe miasteczko plotkowało wówczas na temat księdza Grandier, na nim skupiło się jej zainteresowanie.
Przeor Grandier, to wielka indywidualność nie do rozszyfrowania właściwie do dziś. Rozpustnik, stale zmieniający kochanki, porzucający dziewczynę, która miała z nim dziecko, jednocześnie bohater, który potrafił z honorem - broniąc nie siebie lecz prawdy - przetrwać tortury i pójść na stos nie zapierając się niczego w co wierzył. Naraził się kardynałowi Richelieu nie tylko pamfletem, jaki na niego napisał, ale przede wszystkim przeciwstawieniem się rozkazom zburzenia murów wokół miasteczka, a przez to - wydania Loudun na łaskę i niełaskę wojsk króla i kardynała... Sprzeczności w jego naturze trudne są do zrozumienia, łatwo natomiast zrozumieć oddające mu się kobiety: był podobno mężczyzną wyjątkowej urody i uroku.
Matka Joanna nigdy go nie widziała, lecz - marzyła o nim. Gdy zmarł spowiednik klasztoru, zaproponowała tę funkcję Grandierowi, kiedy odmówił - Joanna popadła w histerię, zaczęła miewać przywidzenia, erotyczne wizje, których bohaterem był niezmiennie Grandier. Zwierzyła się z nich nowemu spowiednikowi, będącemu wrogiem przeora. Ten orzekł, iż Grandier rzucił na nią szatański urok, że matka Joanna opętana została przez demony, a wraz z nią inne siostry, które pod wpływem histerii swej przełożonej, pod wpływem rozbudzonych całą aferą zmysłów zaczęły doznawać podobnych wizji, zdradzać podobne objawy nerwowej choroby.
Wezwano egzorcystów, ale ich praktyki zamiast uspokoić klasztor, podniecały tylko chorą wyobraźnię zakonnic. Dochodziło do zbiorowych orgii, do bluźnierstw, jednocześnie coraz ostrzejsze środki przedsiębrane przez egzorcystów (opłacał ich kardynał Richelieu!) wprowadzały zakonnice w stan coraz większego obłędu. Wiele z nich zdawało sobie sprawę, że diabły nie mają z tym nic wspólnego, że to oszustwo, mające na celu zamaskowanie ich grzesznych chęci wyzwolenia zmysłów, sprawa jednak posunęła się już za daleko, nie można się było wycofać, tym bardziej, iż wysłannicy dworu skierowali aferę w Loudun na wygodny dla siebie tor rozgrywki politycznej : ich ofiarą stał się Grandier.
Obwiniono go o konszachty z diabłem, o deprawowanie zakonnic, o rzucanie czarów. Uwięziono, męczono, wreszcie 18 sierpnia 1634 spalono na stosie. Zmarł nieprzejednany, nie godząc się z fałszywymi oskarżeniami, jednając się z Bogiem, wybaczając prześladowcom. Wybacz im, wybacz moim nieprzyjaciołom - to ostatnie słowa opery.
Opery odmiennej od wszystkich jakie oglądaliśmy (i nie tylko my) dotychczas. To raczej dramat muzyczny, operujący na równi słowem śpiewanym jak mówionym, operujący muzyką głównie w sensie budowania nastroju sytuacji - niczym w muzycznych ilustracjach filmowych. Konstrukcyjnie, dzieło dzieli się (podobnie jak dramat Whitinga) na około 30 krótkich scen, niejednokrotnie bardzo zróżnicowanych w charakterze, a przecież muzycznie, a także inscenizacyjnie łączących się niezwykle płynnie. Dzięki logicznemu, swobodnemu przechodzeniu z dialogów czy monologów śpiewanych w mówione, uzyskał Penderecki pełną naturalność wypowiedzi; dzięki właściwej, znakomitej instrumentacji nigdy nie przytłaczającej głosu, dociera do słuchacza każde słowo tekstu. To wszystko sprawia, że bodaj po raz pierwszy w teatrze operowym śledzimy akcję jak w teatrze czy filmie, odczuwamy wszelkie napięcia konfliktów, możemy przeżyć dramat, a nie jedynie podziwiać głosy, balet, czy reżyserię jak bywało w operze dotychczas.
Biegunami wyznaczającymi możliwości koncepcji inscenizacyjnych dramatu matki Joanny i księdza Grandier, mogą być, jak sądzę, dwa filmy: "Matka Joanna od Aniołów" Kawalerowicza (według Iwaszkiewicza) oraz "Diabły" Kena Russela. Czyli albo pełna stylizacja, rozwiązująca wszystko pięknym plastycznie, niemal baletowym gestem, malarskim kadrem według kanonów tradycyjnej estetyki, albo gwałtowność, naturalizm, rozpasanie reżyserskiej inwencji. Kazimierz Dejmek, twórca warszawskiego spektaklu wybrał pierwszą ewentualność, operując symbolami raczej niż konkretami, spowijając całość we mgle niedopowiedzeń wizualnych, unikając sytuacji jaskrawych. Tutaj nawet, gdy po bluźnierczym ślubie księdza Grandier z Philippe młoda żona mówi do Grandiera: Pocałuj mnie, ksiądz Grandier, o którego bezeceństwach głośno przez cały pierwszy akt, całuje Philippe... w czoło.
Dejmek ukształtował "Diabły z Loudun" po trosze na nowo; w stosunku do hamburskiej premiery zmiany są istotne i znaczne. Zgodnie z sugestiami Dejmka Penderecki skreślił jedną scenę, dopisał dwie nowe (m. in. ową scenę ślubu), zmienił częściowo instrumentację itd. itd. Dzieło zyskało na zwartości, na przejrzystości - co ogromnie ważne, zważywszy, że akcja toczy się niemal symultanicznie w wielu różnych miejscach; inscenizacyjnie rozwiązano to zresztą bardzo efektownie, jasno i płynnie. Musiał też Dejmek sporo popracować ze śpiewakami, rezultaty tej pracy są bowiem widoczne, więcej - imponujące!
Z krótkiej, jednozdaniowej charakterystyki opery Pendereckiego podanej wyżej, wynika wyraźnie, iż wymaga ona szczególnego typu wykonawców: nie tylko śpiewających, lecz i świetnie podających dialog, interesujących aktorsko w rolach bynajmniej niełatwych. Otóż właściwie wszyscy wywiązali się z tych zadań doskonale, a troje głównych bohaterów wręcz znakomicie. Przede wszystkim Krystyna Jamroz jako matka Joanna: bodaj nie widzieliśmy jeszcze w Teatrze Wielkim tak wybitnej kreacji aktorskiej, nie mówiąc już o zwycięskim pokonaniu skomplikowanej partii wokalnej! Obok niej: Andrzej Hiolski (Grandier) i Bernard Ładysz (egzorcysta, ojciec Barre), którzy występowali również w hamburskiej prapremierze, dla nich więc "Diabły" nie stanowiły nowości. Tych troje, ale i Urszula Trawińska-Moroz (Philippe), Roman Węgrzyn (Laubardemont), Bogdan Paprocki (aptekarz), Kazimierz Pustelak (spowiednik) oraz... Andrzej Szczepkowski (gościnnie grający gubernatora miasta Loudun) wypadli bardzo interesująco. Muzycznie przygotował operę i dyrygował Mieczysław Nowakowski, piękną oprawę plastyczną stworzył Andrzej Majewski.
Czy w Warszawie "Diabły" odniosły sukces? Czy sześcioletnie oczekiwanie przyniosło satysfakcję czy rozczarowanie? Wydaje się że można mówić o dużym sukcesie. Że "Diabły" będą miały ogromne powodzenie, nawet wtedy, gdy przestaną już być sensacją, którą "trzeba zobaczyć". To przecież niezmiernie interesująca propozycja nowej formuły teatru muzycznego, to po prostu znakomita muzyka! W programie Ludwik Erhardt (tłumacz libretta pisanego przez Pendereckiego w języku niemieckim) cytuje zdanie jednego z krytyków amerykańskich stwierdzające, iż Penderecki komponuje nowoczesną muzykę dla ludzi, którzy nienawidzą nowoczesnej muzyki. Ów krytyk użył tego określenia w sensie pejoratywnym; co do mnie - uważam je za słuszne, lecz jednocześnie widzę w nim bodaj największe osiągnięcie Pendereckiego. Przerzucenie pomostu między tym co nowe i twórcze, a ludzkimi pragnieniami i odczuciami. Komunikatywność, która nie jest kompromisem; rzadki przykład tego, że co nowatorskie nie musi być niezrozumiałe...