Nie wierzę Pendereckiemu, nawet gdy mówi prawdę
Kiedy w grudniu roku ubiegłego Teatr Wielki w Warszawie odwołał w ostatniej chwili z dawna zapowiadaną premierę opery Krzysztofa Pendereckiego "Diabły z Loudun" dyrekcja motywowała to niefortunne posunięcie grypą panującą wśród zespołu wykonawców. Ale w środowisku muzyków oraz miłośników muzyki nie obeszło się bez złośliwych komentarzy i docinków. Słusznie. Nie wnikając bowiem w to, czy grypa była prawdziwa, czy też jedynie pretekstem, stwierdzić należy, iż na okazję poznania dzieła polskiego kompozytora, dzieła, które zdążyło już obejść ogromną liczbę scen operowych całego świata, czekaliśmy o wiele za długo, bo aż pięć lat. Więc, kiedy wreszcie 8 czerwca doszło do polskiej prapremiery, nie zdziwiłem się, gdy w kuluarach usłyszałem szepty: "Uważajcie, żeby się nie zarazić. Tutaj wciąż szaleje grypa".
Nie wiem, czy przypisać to istotnie diabłom, czy też klimatowi, jaki tego dnia panował na widowni - faktem jest, że wkrótce po spektaklu naprawdę zapadłem na grypę i przeleżałem jakiś czas w łóżku. Są rzeczy na niebie i na ziemi, o jakich nie śniło się naszym filozofom.
Przymusowa bezczynność ma swoje dobre strony. Więcej czasu na czytanie, więcej czasu na lekturę codziennej prasy. Czytałem - jedną po drugiej, jak się ukazywały - recenzje - "Diabłów z Loudun" i zdumiewałem się. Zdumiewał mnie ich zgodny, panegiryczny ton. Żadnych wątpliwości co do wartości dzieła, żadnej próby polemiki. Jakbyśmy nie mieli do czynienia z utworem kompozytora żyjącego, tworzącego współcześnie, lecz z dziełem dostojnym, ucukrowanym przez czas i przez tradycję. A mnie się właśnie - i wcale nie z przekory: - "Diabły" bardzo n i e podobały. Zanim wszakże powiem, dlaczego, winienem kilka niezbędnych wyjaśnień, dla uniknięcia nieporozumień:
Po pierwsze - Pendereckiego cenię i nie zamierzam szargać narodowej świętości. A po drugie: "Diabły z Loudun" widziałeś na scenie po raz pierwszy, ich poprzednie realizacje znam tylko z relacji osób trzecich, raz jedynie wcześniej słuchałem nagrania płytowego, nie udało mi się także zajrzeć do partytury. Jestem więc w sytuacji przeciętnego słuchana i widza, który ocenia i komentuje to, co mu podano.
Historia opętania zakonnic w klasztorze urszulanek w Loudun zakończona procesem i męczeńską śmiercią na stosie księdza Urbana Grandier jest powszechnie znana dzięki niezliczonej ilości opracowań literackich, nie muszę więc jej tu opowiadać. Do tej historii, którą sam udramatyzował dla potrzeb sceny, dorobił Penderecki ilustrację muzyczną. Świadomie używam określenia: ilustracja muzyczna, idąc za sugestią szeregu krytyków podkreślających, iż nie było zamiarem kompozytora tworzyć muzykę samoistną, jak w operze czy w dramacie muzycznym. Było to jego zamiarem czy też nie, faktem jest, że właśnie owa muzyczna ilustracja pozostaje dla mnie najbardziej kontrowersyjnym elementem przedstawienia. Jakkolwiek nosi ona wszystkie cechy charakterystyczne stylu Pendereckiego, drażni mnie jej naiwny, a zarazem natrętny ekspresjonizm, zwłaszcza w partiach wokalnych, w których kompozytor operuje szeregiem znanych efektów - od szeptu poprzez mowę, śmiech, aż po histeryczny wrzask. Ten swoisty, powiedzmy neoekspresjonizm był już i w "Pasji wg św. Łukasza", lecz tam pełnił ściśle określoną funkcję dramaturgiczną. Na scenie, wobec dostatecznie zwartej i dramatycznej akcji, spotęgowany grą świateł i dekoracji, staje się przesadą nie do zniesienia. Chociaż, gdy sobie przypomnę opisy słynnej inscenizacji stuttgarckiej, niezwykle, o ile wiem, histerycznej i rozkrzyczanej, mam wrażenie, że spokojna i rozważna reżyseria Kazimierza Dejmka i tak w dużej mierze złagodziła skrajności, w jakie zdaje się popadać Penderecki.
Jest jeszcze jeden aspekt całej tej sprawy: Penderecki ze swą sztuką i ze swoją popularnością znalazł się w chwili obecnej - przynajmniej moim zdaniem - już niemal na pograniczu "sztuki elitarnej" i "kultury masowej". Skłonny jestem przyznać rację krytykowi amerykańskiemu, który napisał, iż komponuje on nowoczesną muzykę dla ludzi, którzy nienawidzą nowoczesnej muzyki. A w nowoczesnej muzyce od paru dobrych lat wzbiera potężna fala owego, jak go sobie nazwałem, neoekspresjonizmu. Z roku na rok ta tendencja przybiera na sile, obserwujemy ją podczas Warszawskich Jesieni, mnożą się utwory poetycko-muzyczne, ilustrowane dodatkowo efektami świetlnymi; wszystko to często surowe, pokraczne, nierzadko pretensjonalne, odwołujące się do zakurzonej rekwizytorni "piwnicznego egzystencjonalizmu" lat pięćdziesiątych. Ale czy można to lekceważyć? Jeżeli więc tak czujny muzyk jak Penderecki żegluje w kierunku takiego, a nie innego rodzaju emocjonalizmu i jemu zawdzięcza swą popularność, to może on właśnie ma rację?
Lecz jeśli chłodzi o "Diabły", tej racji przyznać mu nie potrafię. Nie przekonał mnie. Mottem opery jest cytat ze św. Chryzostoma: "Diabłu nie można wierzyć, nawet gdy mówi prawdę". Jego trawestacja służy za tytuł niniejszego felietonu.