Artykuły

Teraz chcę być twoją świnią

"Pokój na godziny" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Alicja Müller w Teatraliach.

"Klatka schodowa śmierdzi kotami. Zlew zapchało jakieś złośliwe paskudztwo. Szklaneczki ze złotymi brzegami pękają od wrzątku. Trzeba pamiętać o tym, że światło można zgasić tylko do połowy - ciemność zabiłaby rybki z aluminiowej miski. Nie łatwo się tu kochać, ale jeść byłoby jeszcze trudniej. Poza tym zdrada też cuchnie, szkoda byłoby jedwabnej pościeli"

"Pokój na godziny" jest doprowadzonym do granic absurdu, karykaturalnym romansem, którego akcja zmierza do dekonstrukcji, bezradnego wobec wyzwania samookreślenia, człowieka. Pavel Landovský brutalnie, choć dowcipnie i błyskotliwie, obnaża, maskowaną szeroko pojętą kulturą, zwierzęcość (i tylko pozornie poskromioną dzikość) oraz udawaną pewność swoich bohaterów. Komediowa trupa Bagateli tym razem nie zawodzi i nie przesłania autora - wręcz przeciwnie - miejscami przejaskrawiona błazenada aktorów współgra z zapisanymi na kartach dramatu niemożliwościami i potęguje tragizm beznadziejnie zagubionych postaci. Smakowite zdania układają się w rubaszną, ale daleką od ordynarnego chamstwa opowieść o erotycznych grach, o miłości i jej fiasku, a przede wszystkim o przekleństwach niedojrzałości. To jedna z najprostszych historii świata, ale mimo oscylowania na granicy banału, broni się formą - językową, a co ważniejsze - także teatralną.

Wszyscy bohaterowie mają świadomość bylejakości własnych istnień, ale nie znają zaklęcia odwracającego. Szukają "lepszego", lecz ciągle błądzą w pogoni za majaczącym gdzieś cieniem możliwego szczęścia. To, co zostało im dane, to wiedza o konieczności opowiedzenia i nazwania pragnień i rozczarowań. Zawieszenie historii jest równoznaczne z akceptacją niedookreśloności, własnego niedokończenia i przygnębiającej niedojrzałości - przeciwko temu, mniej lub bardziej świadomie, zgodnie się buntują. Dlatego wciąż o czymś mówią, chociaż, w gruncie rzeczy, niewiele mają do powiedzenia. Rozgrywający się na scenie egzystencjalny dramat łagodzi abstrakcja i groteska. Aktorzy-komedianci to wykoślawione, przepuszczone przez filtr komizmu ucieleśniania tragicznych nieudaczników.

Ryszard (Wojciech Leonowicz) jest pożółkłym nauczycielem, który między stronice mądrych ksiąg powtykał zdjęcia porno-gwiazd, a w teczce obok podręczników nosi wódkę, wino i amerykański tytoń. Ma żonę, dziecko i kochankę - Zofię (Urszula Grabowska-Ochalik). Zosia to młodziutka, urocza artystka. Nie bardzo wie, czego pragnie, ale zawsze chce tego bardzo mocno. Grabowska-Ochalik zwiewną kreacją doskonale oddała sprzeczności miotające bohaterką - jej wyrafinowaną, przeplataną pijackim szaleństwem, przewrotność; dziecięcą naiwność i okrucieństwo godne "femme fatale". Kochankowie wynajmują pokój w starej ruderze, zamieszkałej przez parę zdziadziałych, skapcaniałych kawalerów. Jeden - Fano (genialny Paweł Sanakiewicz) za młodu wykończył cztery żony, teraz zajmuje się drobnymi płazami i podglądactwem. Drugi - Hanzl (uroczo-nieporadny Marek Bogucki) kocha kobiety i jedzenie. Nie bardzo wie, jak żyć, ale może pochwalić się imponującą znajomością tajników produkcji sera, prawie był w Japonii. Relacje między bohaterami zmieniają się w zależności od sytuacji. Człowiek zostaje uprzedmiotowiony - każdy może być sojusznikiem każdego, ponieważ niewymienne oraz prawdziwie cenne jest tylko "ja". To nie tylko pokój na godziny - miłość, pożądanie, wsparcie i empatia również zdają się być limitowane.

Absurd osiąga apogeum w scenie świńskiego porno Zosi. Kobieta manifestuje swój sprzeciw wobec filmowej love story, w której przypadła jej rola ślicznej, słodkiej dziewczynki do kochania. Nie chce dłużej być trzęsącą się szarą myszką w perłach mamy. Czołga się na klęczkach, jest przy tym bliska rozbawienia. Czy może być gorzej? Poniekąd bawi ją koryto, w którym żyje, paskudny brud przestrzeni, ale tak naprawdę wulgarny chrumko-kwik to doprowadzony do granic absurdu płacz zranionej cudzołożnicy. Tutaj kończy się metafora i zaczyna rzeczywistość. Człowiek-świnia nie musi być łysym prostakiem - w eleganckim stoiku również czai się cham i śpi perwersyjny łajdak.

W spektaklu Śmigasiewicza można znaleźć groteskową paralelę nie tylko między człowiekiem a świnią, ale także między seksualnymi uciechami kochanków a zachowaniem ogłupionych ciasnotą metalowej miski i światłem reflektora rybek, których "trudna" sytuacja usprawiedliwia wielogatunkowe harce i łapczywe pożeranie własnych młodych. Powyższe podobieństwo każe spojrzeć na oblubieńców jako na odrębny gatunek ssaków z płynnej rzeczywistości - "homo eroticus".

"W Pokoju na godziny" nic się nie składa. Nie wiadomo jakich użyć słów, bo te zostały wyczerpane i skompromitowane już dawno. Niektórych zdań nie można wypowiedzieć, nie rozpadając się przy tym na kawałki. Postaci są bezradne. Nie mają co zrobić z rękami. Ich życia rozlatują się na serię sprzecznych, samo-wykluczających się wyborów i fantazji. Koniec opowieści - wbrew komediowej konwencji całości - nie przynosi ukojenia - kochankowie odchodzą, a dwie zdziwione pary kawalerskich oczu patrzą z niedowierzaniem w dna pustych szklanek i dalej nie wiedzą nic. Może poza tym, że krowie mleko niezmiennie "płynie, płynie, płynie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji