Artykuły

Polska to jest poważna sprawa

- Chciałem pisać sztukę o generale Jaruzelskim. Pojawiał się w mojej wyobraźni z coraz większą liczbą medali, którą potem musiał zjeść - mówi SŁAWOMIR MROŻEK.

Jan Bończa-Szabłowski: W trzecim tomie "Dzienników" pod datą 12 maja 1985 roku dokonał pan odkrycia: "Wszystko jest wyłącznie czasownikiem. Rzeczowniki nie odpowiadają rzeczywistości. Ja również jestem czasownikiem. Mrożkować, mrożkowanie, mrożkuję". Możemy więc trochę pomrożkować? Sławomir Mrożek: - Bardzo proszę. Usiądę tylko wygodnie na krześle, bo zapowiada się dłuższa rozmowa. Jan Bończa-Szabłowski: Punktem wyjścia będzie oczywiście najbardziej oczekiwany, trzeci tom "Dziennika", który obejmuje najdojrzalszy okres w pana życiu artystycznym. Sławomir Mrożek: - Nie czytałem jeszcze tego tomu, więc przypomni mi pan, przy okazji, co w nim pisałem. Z tymi tomami to jest taka sprawa, że długo zastanawiałem się, co z nimi zrobić. W końcu przed laty przekazałem je wydawnictwu. Oni to opracowali i systematycznie wydają, tom po tomie.

Stawiał pan jakieś warunki co do publikacji tych wspomnień?

- Nie. Zostawiłem wydawnictwu całkowitą swobodę.

Może dlatego są one szczere aż do bólu - zwłaszcza w stosunku do samego autora?

- Być bezwzględnym tylko w stosunku do innych to żadna sztuka. Przyznam panu zresztą, że nie pisałem tego z myślą o publikacji. Zapisywałem na wyrywki to, co wydawało mi się ważne i ciekawe. W tym głosie samotnego człowieka nie ma systematyczności. W ciągu 30 lat notowałem dość chaotycznie, choć szczerze. Przed publikacją zapytałem kilka osób, czy ma ona sens. Powiedzieli, że tak, więc się zdecydowałem.

A miał pan w ogóle wątpliwości - jak sugerują niektórzy - czy by tych zapisków nie spalić?

- Nie przypominam sobie czegoś takiego. Myślę nawet, że do głowy mi to nie przyszło. Zdecydowałem się bardzo prędko na publikację przed ostatnim wyjazdem z Polski. I poszło.

To prawda, że część wczesnych zapisków spalił pan przed laty w Krakowie?

- To było jeszcze przed wyjazdem na Zachód. Zdecydowałem się na ten desperacki czyn, kiedy włamano się do mojego krakowskiego mieszkania. Wszystko wskazywało na to, że za tym włamaniem stała Służba Bezpieczeństwa, a nie chciałem, by zapiski trafiły w ich ręce.

W 1981 roku pisze pan "Mało komu zdarzyła się taka belle epoque, trwająca prawie 30 lat. Nie prawie, a 30 lat".

Co składało się na tę belle epoque?

- Moje pisanie. Wyłącznie. No nie, żartuję, to było coś więcej. Ponad trzy dekady spokoju. To dużo, przynajmniej w tej części Europy, czego nie zawsze potrafimy docenić, bo na świecie bywało różnie.

W 1985 roku stwierdza pan "Nie urodziłem się literatem, a tylko wszystkim po trochu. Nieco literata, nieco

księdza, nieco publicysty i nieco poety. Nie w kawałku, ale w bloku".

- Tak rzeczywiście było. Ale chyba nie jestem tu wyjątkiem. W życiu często próbujemy czegoś nowego, dajemy sobie kolejną szansę. Dopóki człowiek oddycha, stale się zmienia. Taki nasz los.

Jeśli patrzy się na pana studia, a potem na wybór zawodu, można stwierdzić, że zmieniał kilkakrotnie pomysły na życie, nim został pan pisarzem.

- Ale w moim wypadku to młodzieńcze "chodzenie po peryferiach" odbywało się szybkim krokiem. Po pierwsze architektura (niespełna rok), potem Wyższa Szkoła Sztuk Pięknych, czyli dzisiejsza ASP (niespełna dwa tygodnie), potem języki orientalne (raczej jako ucieczka od wojska), a potem - kolejne studia.

Nigdy nie żałował pan decyzji o emigracji?

-Miałem sporo wątpliwości, o czym świadczą zapiski w dziennikach. Komunizm w Polsce, którym dość wcześnie i krótko się zachłysnąłem, potem przepełniał mnie wstrętem. Po wyjeździe tęsknota za krajem i ludźmi była jednak bardzo silna. Zawsze będę miał wyrzuty, że dałem się uwieść komunizmowi. Na szczęście trwało to niedługo i nic złego nikomu nie zrobiłem.

Entuzjastycznie przywitał pan narodziny "Solidarności"?

- Tak, wśród tych, którzy ją tworzyli, miałem wielu przyjaciół. Będąc emigrantem, bardzo interesowałem się Polską. Nawiązałem ścisły kontakt z Giedroyciem i paryską "Kulturą". Przesyłałem różne rzeczy do kraju. Uświadomiłem sobie coś, co zawsze we mnie było: że Polska to jest poważna sprawa.

Napisał pan nawet sztukę o Lechu Wałęsie...

- Powstała w wyniku euforii związanej z powstaniem "Solidarności" i tym, co się w Polsce działo. Złamałem wtedy swoją zasadę, by nie łączyć sztuki z polityką. I chociaż utwór nie okazał się udany, tworzony był ze szlachetnych pobudek.

Bardzo zdecydowanie - jak czytamy w III tomie "Dzienników" - zareagował pan na stan wojenny, a zwłaszcza na generała Jaruzelskiego.

- Nienawidzę go za to, że mnie, podobnie jak milionom Polaków, zabrał nadzieję. Stłamsił w nich to wszystko, co było najbardziej szlachetne.

Miał pan nawet pomysł na sztukę o Wojciechu Jaruzelskim...

- Pojawiał się w mojej wyobraźni z coraz większą liczbą medali, którą potem musiał zjeść.

Po 13 grudnia zastanawia się pan: "Czas, by da Ameryki wyemigrować..." - ze znakiem zapytania...

- Z dużym znakiem zapytania. Wiadomo było, że nie pojadę do Ameryki, ale można było o tym pomarzyć.

A ta ostatnia emigracja z 2008 roku?

- Decyzję o wyjeździe podjąłem, kiedy przy władzy znalazł się PiS. Porządkowanie spraw trochę jednak trwało i kiedy wyjeżdżałem, rządy objęła już Platforma Obywatelska.

Więc nie była to emigracja polityczna?

- Tak się złożyło. Zresztą, od kiedy Polska znalazła się we Wspólnocie Europejskiej, granice są sprawą otwartą. O paszport też łatwo.

W latach 80. częstym motywem pańskich zapisków jest utrata wzroku.

- I to wcale niemetaforycznie. Wtedy po raz pierwszy pojawiło się zagrożenie, wobec którego czułem się całkowicie bezradny. Stąd zrodził się nawet pomysł napisania II części "Vatzlava". Tytułowy bohater traci wzrok, a jednocześnie paradoksalnie widzi więcej niż inni mieszkańcy wyspy. Sztuka nie powstała, ale temat mojej utraty wzroku powrócił. Zacząłem go tracić z chwilą przeprowadzki do drugiego mieszkania w Nicei, mniej więcej półtora roku temu. Tak mnie dopadło. Dziś więc coraz trudniej mi nie tylko pisać, ale i czytać.

Rozmawiamy, a właściwie - jak zaznaczyliśmy na początku - mrożkujemy do "Plusa Minusa", z którym był pan przez lata związany. Te łamy były bardzo chętnie odwiedzane przez pańskiego słynnego ludzika. W latach 80. miał wiele do powiedzenia: może byłaby szansa na jego powrót?

- Cieszę się z tego powrotu, ale niestety udar mózgu, który dopadł mnie w 2002 roku oraz niedawne

kłopoty ze wzrokiem sprawiają, że piszę straszne gryzmoły.

Pański ludzik i tak przecież zawsze żałował, że rysował go Mrożek, a nie Leonardo da Vinci...

- Dziś by nie przeżył widoku swego wizerunku, wiec darujmy mu to. Niech ma w pamięci swój obraz z czasów świetności.

W III tomie "Dziennika" napisał pan: "Od lat walczę ze swoją nadzieją, od lat jej nie chcę, bo ona boli...".

- Naprawdę ładnie napisane. Mogę sobie pogratulować. Wtedy mnie bolało, bo byłem prawie ćwierć wieku młodszy niż teraz. Teraz mniej człowieka boli, bo jak człowiek się starzeje, to z wiekiem coraz mniej go boli, aż wreszcie...

... kiedy nic go już nie będzie bolało, to...

- Właśnie.

O śmierci wspomina pan właściwie we wszystkich tomach "Dziennika".

- Traktuję ją jako normalne zjawisko, naturalną kolej rzeczy i jestem jej świadomy od lat.

Stał się pan nawet bohaterem albumu fotograficznego Andrzeja Nowakowskiego mówiącego o odchodzeniu.

- Wyraziłem zgodę na udział w sesji, bo uważam, że starość jest czymś, z czym trzeba się pogodzić. Autor jednak wyraźnie przesadził w ukazywaniu mojej rozpaczliwości. Nie wiem, czy jestem pogodnym pesymistą, ale z pewnością nie tak skrajnym, jak postanowi! ukazać mnie pan Nowakowski.

Rzeczywiście, okazuje się, że nawet powracający wielokrotnie temat samobójstwa potrafi pan spointować z humorem... "Samobójstwo z premedytacją - jak pan zauważa - wymaga konsekwencji, precyzji i przygotowania. A ja przede wszystkim nie jestem konsekwentny. Już przy porządkowaniu papierów by mi się odechciało i poszedłbym na piwo".

- To tylko sygnał, że nie czas na samobójstwo. Rozważania rzeczywiście czyniłem wielokrotnie, ale teoretyczne. Po prostu nie wierzę w sens samobójstwa. Po pierwsze samobójstwo to już akt nieodwracalny. Nie można traktować go jako doświadczenia, bo nie ma dalszego ciągu. Po nim jest już tylko koniec. Ale o tym pomówimy za jakiś czas.

Ważnym elementem tych dzienników jest wadzenie się z Bogiem. Pisze pan m.in.: "Jeśli chcielibyście dowiedzieć się czegoś o mojej duszy, zapytajcie papieża, bo ja tej duszy w sobie nie odnajduję. Nie wyczuwam".

- Podtrzymuję tamto stwierdzenie.Nie wyczuwałem duszy wtedy i nie wyczuwam jej dziś.

We wcześniejszych latach, jak można sądzić z pierwszego i drugiego łomu "Dziennika", pańskie życie było obficie zakrapiane alkoholem. W latach 80. jest go znacznie mniej. Alkohol - po stracie pierwszej żony, której śmierć była dla pana wielką tragedią i długo nie mógł pan dojść do siebie. Aż do chwili, kiedy pojawia się Susana. Ona daje wytchnienie i ukojenie...

- Jesteśmy 25 lat razem i to o czymś świadczy. Susana odgrywa coraz większą rolę w moim życiu. W ostatnich latach powiedziałbym - coraz bardziej dobroczynną.

W jej towarzystwie nabrał pan pewności siebie.

- Zdecydowanie tak.

Kilkakrotnie wspomina pan o znanym aktorze Leszku Herdegenie. Panowie byli zaprzyjaźnieni?

- Tak, nawet bardzo żywo. Leszek, zanim został znanym aktorem filmowym i teatralnym, zajmował się krytyką literacką, pisał wiersze. Bardzo się zżyliśmy w latach krakowskich. Mówiło się wtedy, że tam, gdzie był Mrożek, obok niego zwykle tkwi Herdegen; a czasem nawet odwrotnie... Po latach te nasze związki jakoś się rozsupłały i zanikły. Potem umarł nagle na serce.

Wierzy pan w przyjaźń w środowisku literatów? Czy rządzi tam rywalizacja, czy jednak można się przyjaźnić?

- W tej chwili nie mam już przyjaciół i właściwie nie mam do kogo zadzwonić, bo wielu już dawno nie żyje. Ale kiedyś utrzymywałem z nimi bardzo żywy kontakt. I te przyjaźnie były dla mnie czymś ważnym.

Z Witoldem Gombrowiczem też?

- O, nie. Po pierwsze Gombrowicz był z innego, starszego pokolenia, a po drugie to był jednak dziwak. Oczywiście, w swoich zapiskach wspominam o swojej fascynacji nim. Ale dotyczyło to okresu mojego przyjazdu z Polski i jego z Argentyny. Bardzo się starałem jak najwięcej dowiedzieć o nim, ale potem to zainteresowanie jakoś mi przeszło. Tak bywa w życiu.

Pisząc o młodych literatach, zwraca pan uwagę na żywą w ich twórczości niedbałość przechodzącą wręcz w nonszalancję...

- Myślę, że nie była to opinia generalizująca. Raczej ocena konkretnych zjawisk, czy odnosząca się do konkretnego czasu. Teraz nie wiem, czy powtórzyłbym tę tezę, bo nie jestem w stanie śledzić na bieżąco tego, co się dzieje w polskiej literaturze.

Lata 80. to bardzo ważny okres w pańskiej twórczości. Powstały kolejne sztuki, które, patrząc z dzisiejszej perspektywy, wyprzedziły swój czas. "Portret", który wywołał gorącą dyskusję w Niemczech w epoce sporów o teczki Stasi, w Polsce pojawił się jeszcze przed IPN. "Rzeźnia" zapowiedziała czasy, kiedy przybytki Melpomeny wynajmowane są na komercyjne programy rozrywkowe. Z kolei w latach 90. "Miłość na Krymie" zapowiadała łzawe resentymenty, jakie ogarną część rosyjskich oligarchów...

- Kiedy żyje się tak długo jak ja, obserwacja pewnych procesów zachodzących w Polsce czy na świecie nie jest taka trudna.

Dodajmy więc do tego jeszcze nietolerancję i ksenofobię, obecne w "Wielebnych"...

- Kiedy pisałem "Wielebnych", obróciłem te kwestie w żart i groteskę. Dziś przybrały takie rozmiary, że boję się o nich myśleć.

Czy w Nicei chodzi pan czasem do teatru?

- Rzadko. To miasto w ciągu roku odwiedza wiele grup teatralnych. Przeważają jednak spektakle typowo mieszczańskie i dość nudne: pokusa jest niewielka.

Ale pojawiła się pokusa, by coś napisać dla teatru...

- Mówi pan o "Karnawale"?

Tak. Ale też o sztuce "Mołotow", którą niedawno nadało Polskie Radio z pana udziałem jako narratora.

- Po udarze mózgu lekarze w ramach terapii namówili mnie do napisania wspomnień, które zawarłem w tomie "Baltazar". Potem, również w ramach pewnego eksperymentu, pomyślałem o napisaniu sztuki o pierwszej żonie Adama. Nie miałem pewności, czy potrafię się na to zdobyć, więc pomyślałem o mniejszej formie. Tak powstało radiowe słuchowisko o Mołotowie. Ośmieliło mnie to, by wrócić do pomysłu sztuki o pierwszej żonie biblijnego Adama, której premiera odbędzie się wkrótce w Teatrze Polskim w Warszawie.

Dlaczego postanowił pan akurat napisać o pierwszej żonie Adama?

- To dość długa historia. Inspiracja pojawiła się jeszcze w Meksyku. Wraz ze znajomymi odwiedziliśmy małe miasteczko Merida, gdzie w jednym z lokali usłyszeliśmy, jak gitarzysta śpiewa pieśń o pierwszej żonie Adama. Ta ballada na tyle zapadła mi w pamięć, że stała się inspiracją do sztuki "Karnawał". Przypominam w niej apokryficzną tezę, że pierwszą żoną Adama była Lilith, a nie Ewa. Kościół podważa tę opowieść, a dla mnie jest ona pretekstem do poruszenia wielu spraw. W sztuce pojawi się też biskup, Szatan, Goethe. Będą trzy nagie kobiety, ważna będzie kwestia pożądania. Sztuką zainteresował się Andrzej Seweryn, dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie, gdzie zwłaszcza za dyrekcji Kazimierza Dejmka pojawiło się kilka interesujących inscenizacji moich sztuk.

Podobnie jak w Teatrze Współczesnym, zwłaszcza za dyrekcji Erwina Axera.

- Tamten teatr też chętnie odwiedzałem, ale teraz się zestarzałem i nie mam już sił. Mam już 83 lata i coraz mniej przyjaciół. Jeśli zapytałby pan innego starego człowieka o wizyty w teatrze, odpowie tak samo. Mam nadzieję...

Powiedzmy raczej, że nabrał pan doświadczenia.

- Z doświadczeniem jest tak, że człowiek przez lata nabiera doświadczenia, a potem przekonuje się, że nic z tego nie wynika.

"Narzekanie rzecz dobra. Przede wszystkim dlatego, że czas szybko schodzi, gdy się narzeka, a nic robić nie trzeba".

- Święte słowa. Kto tak powiedział?

Sławomir Mrożek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji