Format programu
Nad warszawskim Teatrem Dramatycznym zbierają się chmury. Nie nad nim jednym zresztą. Zewsząd słyszymy, że w czasach wolności nic nam po kulturze. W nos się nam śmieją publicyści, którzy nie sprzeciwiali się poprzedniej władzy, a dziś powiadają ustami Zygmunta Kałużyńskiego w "Polityce", że cała ta nasza wolność jest również wyswobodzeniem się od kultury i od wątpienia.
Ścierają się więc dziś racje tych, co służbowymi samochodami zajeżdżają na premierę, z gniewem tych którzy oblegają plac Defilad i handlują czym popadnie. Ci ostatni zaś mogą spytać, co przyjdzie im stąd, że w salonach Teatru Dramatycznego na kilku tysiącach bezcennych metrów kwadratowych Maciej Prus przygotuje spektakl takiej powiedzmy "Nie-Boskiej komedii" Krasińskiego. Spektakl, którego niedawna premiera, - powiedzmy to dobitnie - była śmiertelnie nudna, najfatalniej przez wszystkich protagonistów zagrana, rozegrana w niemodnych, źle oświetlonych dekoracjach. Inscenizacja, podczas której nie sposób było rozróżnić najgłówniejszych postaci. Gdzie przez aktów dwa i trzy czwarte wręcz trudno się było domyślić, że wypowiadanym tekstem ktoś z kimś o coś powinien się spierać. Przedstawienie zatem, które uznać muszę za sromotną klapę. Nie pierwszą. I mam nadzieję, że nie ostatnią na scenie tego teatru.
Nie ma co ukrywać. Spektakle słabe, nudne, niemądre zdarzają się częściej od wspaniałych, ciekawych i głębokich. Więc z faktu, że uznanego reżysera opuściła wena nie można wyciągać wniosków przeciwnych sztuce. Tu jednak sytuacja jest skomplikowana. Teatr Miasta Stołecznego Warszawy nie zna swojego mecenasa. Toczy się spór o jego własność między ministrem kultury wspierającym wojewodę warszawskiego a zarządem miasta. Nikt nie wie dokładnie, na czym stoi. Nie wiadomo komu wypadnie dopłacać, a kto może na ewentualnej prywatyzacji teatru zarobić. Warto więc może spytać, na czym Teatr Dramatyczny stoi.
Otóż dla mnie, który bywam w nim od lat dwudziestu z górą stoi on na tym, że w nim bywam. I to go różni zasadniczo od teatru Nowego i Północnego, Szwedzkiej 2/4 i Ochoty, Rampy, Rozmaitości i Syreny - mianowanych dziś miejskimi; scen, z których tradycją nie jestem tak silnie związany. Jest to więc tradycja niezmiennej dyrekcji administracyjnej Mieczysława Marszyckiego lecz także kulturalnej linii, którą niezależnie od wzlotów i upadków poszczególnych dyrektorów gwarantowali występujący tu artyści poczynając od Ludwika Rene i Jerzego Kosińskiego, poprzez inscenizacje Jerzego Jarockiego, kreacje Zbigniewa Zapasiewicza i Gustawa Holoubka - to również tradycja związanych z tą salą Spotkań Teatralnych, o których ostatnio pisałem. Istnieje słowem w tym wnętrzu coś takiego, co zwie się genius loci - duch miejsca, który tu został przechowany.
Nigdy nie był to teatr autorski, związany z nazwiskiem tylko jednego twórcy, którego odejście pozbawiłoby go identyczności. Raczej swoista skromność kojarzy mi się z jego repertuarem. Repertuarem, który przypominam przeglądając równo układające się na półce, jedne z najlepszych w Polsce niezmiennego formatu teatralne programy.
Właśnie te programy były dla mnie ważnym, symbolicznym potwierdzeniem ciągłości i trwania. Czymś, czego zmienić nie można, nie uderzając zarazem w format teatru i sceny. A to się właśnie na tej nieszczęsnej "Nie-Boskiej" stało. Otrzymałem do ręki nieporęczny, choć na pięknym czerpanym papierze wydany bibliofilski druk, za którego edycją czuję jakiegoś sponsora, a którego pojawienie się zrywa ważny element ciągłości dotychczasowych wystawień Teatru Dramatycznego.
Dlatego boję się może więcej niż by należało. Gdyż jest w nas silna chęć zaczynania wszystkiego od nowa. I równie silne pragnienie odcięcia się od przeszłości. Zapominamy przy tym, że kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Gdyż ten, kto przekonany o własnym formacie i o wartości swego programu czyni gesty, z których wynika, że od niego wszystko się zaczyna - łatwo może zostać tym, na kim wszystko się kończy.