Artykuły

Imię Julii

W odstępie trzech tygodni mogliśmy zobaczyć na deskach kaliskiego teatru aż dwie premiery: "Romea i Julię" Williama Shakespeare'a na Scenie Dużej i "Dla Julii" Margarety Garpe na Scenie Kameralnej. Powtarzające się w tytułach imię Julia jest jednak przypadkiem, oglądamy bowiem różne przedstawienia, różne konwencje i różne bohaterki. "Jeżeli kocham samego siebie, kocham każdego tak, jak kocham siebie" - powiada mądry Mistrz Eckhart. Romeo w kaliskiej inscenizacji dramatu Williama Shakespeare'a nie znał zapewne sentencji średniowiecznego mistyka, na mistycyzm nie ma bowiem miejsca w zuniformizowanym świecie subkultury. Czy jest miejsce na miłość?

Julia kontra dyskoteka

Dyskotekowe światła na balu u Kapuletich, współczesna muzyka filmowa, nowoczesna choreografia, zielone włosy Merkucja... Próba osadzenia akcji spektaklu w końcu dwudziestego wieku byłaby jednak rozwiązaniem zbyt łatwym, uproszczeniem, tropem prowadzącym na manowce. Reżyser Bartłomiej Wyszomirski nie skopiował adaptacji filmowej "Romea i Julii" Luhrmanna. Wydaje się, że wybrał drogę trudniejszą, nie rezygnując ze znaków odsyłających do współczesności, ale jednocześnie zacierając granice pomiędzy czasami i światami. Wystarczy przyjrzeć się kostiumom. Z jednej strony ubiory, których mógłby pozazdrościć niejeden bywalec imprez techno, z drugiej szaty stylizowane na jakąś minioną epokę. Trudno powiedzieć jaką. Zabija się nie z broni palnej jak u Luhrmanna, nie szpadami jak u Shakespeare'a, ale mieczami przypominającymi oręż rzymskich legionistów. Jedno jest natomiast pewne - bohaterowie są niewolnikami mody i konwenansu. Bo nie miłość, ale moda, konwenans, nieautentyczność są głównym tematem tej inscenizacji. Miłość natomiast staje się jej ofiarą. Dziwną oglądamy Weronę, ale każdy ma w niej z góry przypisane miejsce. Dzieci bogatych rodziców w plemiennej wspólnocie subkultury, sami zaś rodzice w zamkniętym, ekskluzywnym kręgu pieniądza i władzy. Tak więc pojawia się współczesność, ale bez dosłowności, tylko jako sygnał pozwalający lepiej zrozumieć istotę przedstawienia. Współczesne są także gesty, zachowania, hałaśliwa egzaltacja, łatwość zabijania, brak systemu wartości, do którego mogliby odwołać się młodzi ludzie. Ich jedynym sposobem realizowania się w otaczającej rzeczywistości, a może obroną przed tą rzeczywistością jest gra, maska, poza - jak u Gombrowicza. Przekład Jerzego S. Sity pozwala tę sztuczność wydobyć, natomiast symbolem obcego, wrogiego świata, w którym przyszło żyć bohaterom, może być umowna w swej prostocie dekoracja zaprojektowana przez Annę Popek. Fasada futurystycznej budowli? Ściana renesansowej kamienicy? Na pewno grobowiec, o czym przekonujemy się w scenie finałowej. A nad tym wszystkim łańcuchy - symbol duchowej, nie zawsze uświadomionej niewoli. W tym obcym świecie gubi się sens egzystencji. Mogłaby nim być miłość, ale w niej odnajduje go tak naprawdę tylko Julia -jedyna nie skażona fałszem, pozą, pełna naturalności zarówno w momentach miłosnych uniesień, jak i w bólu rozpaczy. Pięknie, z ujmującą prostotą zagrała ją Monika Krzywkowska. A Romeo? To zdobywca, podrywacz, a kiedy już kocha naprawdę, bliskość śmierci nie da mu czasu, by zdążył wykrzesać ze swej miłości naturalność, pokochać nie tylko Julię, ale i siebie. Tak jak Romeo nie mógł poradzić sobie z miłością, odtwarzający tę postać Grzegorz Chołuj nie do końca poradził sobie z rolą. Jakby nie patrzeć, Romeo pozostaje w cieniu Julii. Nie wypada poprawiać wielkiego stratfordczyka, ale w kaliskiej inscenizacji lepiej by chyba było, gdyby to Merkucjo zadurzył się w Julii. On, który wydaje się być najbardziej zepsuty, uwikłany w formę wulgarnego konwenansu, jako jedyny jest tego świadomy. Swoim przerysowanym, momentami odpychającym zachowaniem potrafi tę formę przedrzeźniać, zarówno w sobie jak i w innych, i może dlatego potrafiłby się z niej wyzwolić? Merkucjo Michała Lesienia to kolejny atut przedstawienia. Dobrze zagranych ról jest tu zresztą więcej. Wystarczy wspomnieć chociażby Nianię (Krystyna Horodyńska), Ojca Laurentego (Janusz Grenda), Tybalta (Mariusz Michalski) czy występującego w podwójnej roli - służących Romea i Niani - Dariusza Sosińskiego. Ciekawe są również, przygotowane przez Jacka Tomasika, układy choreograficzne dla tancerzy Teatru Tańca "Alter".

Jakie więc jest tak naprawdę to przedstawienie? Momentami jakby nużące, gubiące swój dramatyczny rytm, popadające w nadmierną niejednoznaczność, ale przede wszystkim frapujące, łączące w sobie różne teatralne konwencje, pozwalające spojrzeć na świat z perspektywy Shakespeare'a i Gombrowicza jednocześnie, przerażające, wzruszające, prześmiewcze. Wydaje się, że opinie widzów będą się polaryzować - pojawiają się zarówno zagorzali zwolennicy, jak i przeciwnicy. Nikt chyba nie pozostanie obojętny. I o to chodzi.

Świat według Garpe

Sztuka "Dla Julii" współczesnej szwedzkiej autorki Margarety Garpe nawiązuje do tradycji skandynawskiego teatru realistycznego i naturalistycznego. Przywołany nawet zostaje dramat Strindberga "Panna Julia". Na propozycję tytułowej roli w tym utworze oczekuje Gloria (Irena Rybicka), aktorka, dla której ma to być swojego rodzaju powrót do przeszłości i próba ratowania swojej zawodowej kariery. Powrót do przeszłości, ponieważ kiedyś, gdy była młoda, miała zagrać tę rolę, ale piany pokrzyżowała jej ciąża. Urodziła córkę... Julię.

Akcja sztuki to ostatni wieczór obu pań w jednym domu. Julia (Agnieszka Dzięcielska) wyprowadza się. Te ostatnie chwile spędzone pod wspólnym dachem stają się wspaniałą okazją do wymiany ciosów między matką i córką. Pozornie niewinna i zagubiona Julia okazuje się tu mistrzynią, potrafiącą zranić mocniej niż jej egzaltowana i, wydawałoby się, bardziej doświadczona w ranieniu ludzi mamusia. Na tym damskim ringu pojawia się niespodziewanie Charlie (Lech Wierzbowski) - dawny przyjaciel matki i nie spełniona miłość córki. I tak mamy na scenie dwie kobiety i faceta - trójkę, której nie ułożyło się życie (jakaś szansa być może przed Julią). Czy coś z tego wynika? Nie. "Dla Julii" to po prostu dość sprawnie zagrany przez aktorów obrazek jednego wieczoru, pokazujący, że ludzie nie potrafią być autentyczni, nie potrafią kochać i porozumiewać się ze sobą. Jeżeli szukać jakiegoś łącznika pomiędzy omawianymi tu sztukami, jest nim być może ów brak autentyczności bohaterów. To jednak dość odległe skojarzenia. Nie wiadomo, co autorka i młodziutka reżyserka Natalia Ringler chciały widzom przekazać. Wydawało się, że przywołanie Strindberga przyniesie coś więcej, może nawiązanie do teorii walki płci?

My widzimy jednak wyraźnie, że najlepiej potrafi walczyć pomiędzy sobą ta sama płeć - kobiety. Czy jest to więc przedstawienie, jak mogłoby się wydawać, feministyczne?

Dziwny jest ten świat Garpe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji