Artykuły

Dobrze jest, jak jest

"Woyzeck" w Teatrze Kameralnym zaczyna się tak, jak wszystkie dotąd przedstawienia Tadeusza Bradeckiego. Teatr może jarmarczny, może żołnierski. To jedno nie jest dostatecznie jasno wytłumaczone. W każdym razie jesteśmy w teatrze, gdzie aktorzy odgrywają przed nami widowisko trupy teatru wędrownego. Scena jest pusta. Z tyłu wisi brunatna zasłona, pozszywana z kawałów materiału. Nie sięga do ziemi, widać spod niej nogi aktorów. Po lewej bęben, z prawej na proscenium kuchnia polowa. Scena nie jest przebudowywana. Sprzęty i rekwizyty wnoszą i wtaczają aktorzy. Jest ich zresztą niewiele: platforma na kółkach, stołki, lustro. To, co niezbędnie do akcji potrzebne. Urszula Kenar, współpracująca z Bradeckim przy "Biednych ludziach" Dostojewskiego, odpowiada na zamówienie reżysera celująco. Wszystko zgrzebne, surowe, improwizowane. I dowcipne: zabawna umywalka, z której po wyciągnięciu kurka spływa z hałasem woda, małpka w śmiesznej masce, w budzie jarmarcznej kolorowa zasłonka z golutkim Adamem i Ewą. Za zasłonkę tę, jak u ulicznego fotografa, można wsunąć głowę i zrobić pamiątkową fotografię. Plenerowe miejsca akcji zaznacza księżyc wyświetlany na zasłonie.

Aktorzy ustawiają się na scenie. Jest także orkiestra, dzieci, jakaś markietanka. Nawoływacz, który rozpoczyna i komentuje przedstawienie. Wszyscy w szarych mundurach, niby polowych. Z wyjątkiem Kapitana, czarno-białego Doktora i kolorowego Tamburmajora, tych, którzy są u góry mechanizmu, niszczącego szarych i maluczkich.

Konwencja jest wygodna. Łączy luźno powiązane obrazy dramatu Büchnera, dopuszcza dowolności, usprawiedliwia wszelkie operacje dokonywane na tekście, wprowadza dystans do scenicznej rzeczywistości, obiektywizuje ją, uogólnia. Jest też bardzo efektowna. Tworzy teatr-widowisko, teatr do oglądania, będący niewątpliwie popisem sprawności reżysera. Wszystko jest logiczne, uporządkowane, wymyślone, pracowicie zakomponowane. Powiedzmy od razu, rzadko oglądamy ostatnio na scenie krakowskiej tak precyzyjną i nośną robotę teatralną.

Już pierwsze słowa padające ze sceny objaśniają, o czym rzecz będzie. Są to kwestie napisane przez Büchnera, ale wybrane z różnych ról. Nawoływacz (Marek Kalita) zapowiada rozpoczęcie widowiska. Świat jest zły, coraz gorszy, ale dobrze jest, panie i panowie. Współczesny pierrot, ironiczny i wcale nieśmieszny.

Oto zaczyna się przedstawienie, historia fryzjera pułkowego Franka Woyzecka, który ma dziewczynę imieniem Maria, z nią nieślubne dziecko i pewnego wieczoru zarżnął tę swoją dziewczynę nożem, ponieważ zdradziła go z Tamburmajorem. Prosta fabuła, da się zamknąć w jednym zdaniu. Można ją więc opowiedzieć w wybranej i przez Bradeckiego ulubionej stylistyce. Opowiedzieć, wyjaśnić i dopowiedzieć. Rozwichrzony, nie uporządkowany, nie dokończony dramat Büchnera poddaje się, jak widać, zabiegom adaptacyjnym, da się odczytywać na różne sposoby, dość dowolnie kształtować, ugniatać.

Co to za świat, który jest zły i staje się coraz gorszy? I kim jest Woyzeck? Wyjaśnia to już pierwsza scena przedstawienia. Woyzeck przygotowuje się do golenia Kapitana. Ustawia sprzęty, na wieszaku umieszcza galowy, szamerowany złotem mundur oficera. Wszystkie te czynności wykonuje biegiem, tupiąc głośno butami o drewnianą podłogę sceny. Edward Żentara jest od początku zastraszony, udręczony, nadgorliwy w tym swoim fizycznym umęczeniu. Kapitan za to nie jest bynajmniej postacią zagadkową, jak wynika z dwuznacznego pierwszego dialogu. Jego filozofowanie o mijającym czasie, cnocie i moralności jest po prostu gadaniem zadowolonego z siebie faceta. Strach Woyzecka sprawia mu przyjemność. Tak traktuje się podludzi, nieco pogardliwie, trochę bezosobowo, jak przedmiot, który czasem bywa użyteczny, ale łatwo można go zastąpić innym. Jerzy Binczycki gra Kapitana wybornie. Przerysowuje reakcje, wytrzymuje pauzy, rozgrywa tę krótką scenę z charakterystycznością barwnej karykatury. Jego stosunek do Woyzecka jest naturalny, jak obojętność do tej umywalki i ciurkającej z niej wody. Następne sceny dopowiadają pierwszą. Nie dopełniają, lecz właśnie dopowiadają.

A więc wiemy, gdzie jesteśmy. Oto jakaś armia, jakieś wojsko, przerysowane i wynaturzone. Panopticum drylu, unifikacji, bezsensownych eksperymentów i rozkazów. Zbiorowość poddana nie tyle trybom abstrakcyjnego czy społecznego mechanizmu, co kaprysom jednostek. Kaprysom służącym zresztą czystemu okrucieństwu. U Büchnera Doktor karmi Woyzecka wyłącznie grochem dla eksperymentu lekarskiego, a więc dla dobra nauki i studentów. Doświadczenie nieludzkie, jak wszystkie zresztą doświadczenia medyczne na żywych ludziach. Doktor grany przez Jerzego Radziwiłowicza nie jest prowincjonalnym lekarzem, raczej szatańskim prestidigitatorem. Nie interesuje go wpływ roślin strączkowych na ludzki organizm, pragnie zgłębić granice odczłowieczenia przez strach i przemoc. Robi to zresztą z lubością. Radziwiłowicz gra Doktora, dla którego eksperyment ten nie jest pierwszym, doskonale zna bowiem jego wynik. Büchnera gorzkie podejrzenie, że z ludźmi można zrobić wszystko, jest dla Doktora pewnikiem. Nie ma więc w przedstawieniu porażającej sceny demonstrowania studentom Woyzecka jako obiektu, traktowanego nie jak ludzka istota lecz doświadczalne zwierzę. U Bradeckiego Doktor pastwi się nad Woyzeckiem ku radości tępo rechoczących kolegów-żołnierzy, należących przecież według niego także do rasy podludzi.

Kim jest Woyzeck? U Büchnera to prostaczek, ograniczony, to prawda, ale ma swój świat i swoją naiwną filozofię. Jedynym ładem i harmonią jest dla niego natura. Nie wierzy w Boga, choć o nim mówi. Nie oczekuje więc nagrody za nędzne, pełne upokorzeń życie tu, na ziemi. Edward Żentara jest nijaki i bardzo przerażony. Nie może zresztą być inny, taką bowiem wyznaczono mu funkcję. To każdy, kto stał się ofiarą drylu. Szary robaczek, biedny maluczki, dla którego przemoc jest tak naturalna jak oddychanie. Głosy, które słyszy, są konkretne, umiejscowione. Słyszy je spod ziemi. To nie są majaki wyobraźni, może chorej, a może tylko rozbuchanej. Ten Woyzeck żyje w nieustannym strachu. Od początku zresztą jest już ruiną i fizyczną, i psychiczną. Dlatego w odruchu rozpaczy stanie naprzeciwko Tamburmajora. Nie zaatakuje go, da się tylko zmasakrować. Jedynym jego buntem może być zaszlachtowanie Marii. Ona też jest potulną ofiarą. Magda Jarosz gra Marię dramatyczną, nieszczęśliwą, szlachetną i dobrą. Za jedyny grzech życia, moment słabości przyjdzie jej zapłacić męką sumienia i życiem. Przypomina raczej Sonię z Dostojewskiego niż Büchnerowską Marię, pełną erotyzmu, witalną, "gorącą babę", zdatną do "hodowli tamburmajorów", która dla Woyzecka jest samą naturą, czystą i niewinną, zbrukaną teraz grzechem wymagającym naprawienia i kary.

Wszyscy w tym przedstawieniu grają dobrze. I Andrzej Hudziak w pięknie i cienko zagranej, rozbudowanej roli Karola, i Jacek Romanowski (Andrzej), i Ewa Kolasińska (Małgorzata). Nic to nowego. Wiemy, że Stary Teatr ma aktorów, nie tylko tych sławnych. Jeśli reżyser ma coś do powiedzenia i umie to wyartykułować, zagrają na pewno. Bradecki wie, czego chce i umie to pokazać na scenie. "Woyzeck" jest niewątpliwie najlepszym, jak dotychczas, jego przedstawieniem. Niewiele ich zrobił, co napawa nadzieją na przyszłość. Więc nie czepiajmy się. Zgodność czy niezgodność z autorem nie jest już miarą, którą wypada przykładać do teatru. Wybrana przez Bradeckiego stylizacja narzuca siłą rzeczy spektaklowi pewien chłód, dystans i interpretacyjne uproszczenia. Wygładza ostry i brutalny tekst, bierze w cudzysłów ludzkie namiętności, przeżycia i egzaltacje. Także ludzkie szaleństwo. Z postaci tworzy figurki, które czasem tylko pokazują twarz ludzką, skrzywioną bolesnym grymasem uśmiechu lub rozpaczy. Büchner był romantykiem. Dość szczególnym, to prawda. W jego "Woyzecku" jest rozpacz i okrucieństwo, drastyczne i szorstkie. Nie darmo poseł Drobner, i nie on jeden zresztą, oburzał się na przedstawienie Konrada Swinarskiego, drastyczne, szorstkie i okrutne. Tego samego dramatu, w tym samym teatrze, tyle że było to dawno. Równo dwadzieścia lat temu. Jest też w "Woyzecku" tajemnica, nieokreślona, ulotna aura poetyckości. I właśnie szczypty choćby tej tajemnicy brak w tym domyślanym do końca i wyszlifowanym do połysku przedstawieniu Bradeckiego o tragedii fryzjera pułkowego Woyzecka i wszystkich poddanych przemocy. Obojętne, jaka ona jest.

A jednak, panie i panowie, cieszmy się. Dobrze jest, jak jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji